Inne

Kiedy myślę: „fantasy”, od razu przypominam sobie „Niekończącą się opowieść”. Nic na to nie poradzę – adaptacja filmowa powieści Michaela Endego w moim życiu pojawiła się długo przed tym, zanim dowiedziałam się o twórczości Tolkiena i jego licznych kontynuatorów. Mając kilka lat, nie mogłam też wiedzieć, że twórca literackiego pierwowzoru wykorzystał kilka chwytliwych schematów, a stworzona przez niego baśniowa kraina to dziesiąta woda po Tolkienowskim Śródziemiu.

Reklama

Zresztą nie miało to wtedy najmniejszego znaczenia. „Niekończąca się opowieść” była kultowym filmem mojej generacji. W czasach kiedy w ofertach kinowych nie dało się specjalnie przebierać, niemiecka superprodukcja stała się pozycją obowiązkową. Wśród swoich rówieśników nie znam chyba nikogo, kto by jej nie widział i kto nie wspominałby z rozrzewnieniem piłowanego w radiu do bólu przeboju Limahla.

Inne

To za sprawą filmu Wolfganga Petersena, w epoce kiedy jeszcze nie śniło mi się o teoriach poststrukturalistów, dowiedziałam się, że książka bez czytelnika jest martwa. To on musi rozgościć się w ramach opowieści, on uczestniczy w jej powstawaniu i nadawaniu jej sensów. Do dziejów Bastiana, który niespodziewanie staje się bohaterem czytanej przez siebie książki, wracam po latach, tym razem w wersji literackiej. Żałuję zresztą, że powieść Endego (wydana pod nieco inaczej brzmiącym tytułem – „Niekończąca się historia”) nie znalazła się nigdy w kanonie moich dziecięcych lektur. Znana tylko małym czytelnikom radość naiwnego obcowania z książką w tym przypadku została mi raz na zawsze odebrana.

Reklama

Doceniam jednak urok tej książki, wyrazistość wykreowanego w niej świata, rozmach i literacki talent Endego. W wersji powieściowej Bastian jest grubym, fajtłapowatym chłopcem, który brak akceptacji wśród rówieśników rekompensuje sobie, żyjąc w świecie książek. Wszystko się zmienia, gdy bohater w antykwariacie natrafia na pewien wyjątkowy egzemplarz – jak się potem okaże, księgę ksiąg o nieograniczonym potencjale, powstającą od nowa za każdym razem, gdy czytelnik weźmie ją do ręki. W ten sposób przeskakujemy na kolejny poziom szkatułkowej opowieści – odwiedzamy Fantazjanę, baśniową krainę pogrążoną w dekadenckiej apatii. Bez ludzkiej wyobraźni Fantazjana ginie. Tylko interwencja Bastiana jest w stanie odmienić losy jej mieszkańców.

Oczywiście „Niekończąca się historia” w pierwszej kolejności jest pełną barwnych przygód baśnią – w tle jednak autor przemyca kilka ważnych pytań, które mogłyby wprawić w zakłopotanie niejednego dorosłego. Porusza choćby kwestie prawdy, ułudy i granic zaufania do rzeczywistości odbieranej zmysłowo. Fantazjana w gruncie rzeczy stanowi rodzaj matriksu, doskonałego świata będącego wytworem ludzkiego umysłu. Ende wpadł na ten koncept długo przed filmem braci Wachowskich.

Reklama

Ale Michael Ende to nie tylko twórca „Niekończącej się historii” i „Momo”, pierwowzorów dwóch kinowych hitów. Sięgając po zbiór „Szkoła czarów i inne opowieści”, odkryjemy jego wszechstronność jako autora literatury dla najmłodszych. Niemiecki pisarz sprawnie żongluje konwencjami, a jego krótkie opowiastki czasem zdają się wręcz wyprzedzać największe dziecięce bestsellery ostatnich lat. „Szkoła czarów” to jakby skromniejsza (objętościowo, nie literacko) wersja „Harry’ego Pottera”. Z kolei „Sekret małej Lenki”, rzecz o dziewczynce, która zyskuje magiczną władzę nad rodzicami, ma w sobie coś z klimatu Gaimanowskiej „Koraliny”. Nie znajdziemy tu natomiast żadnego opowiadania utrzymanego w konwencji fantasy.

W krótkich formach Ende częściej zachowuje formę klasycznej bajki. Są tu więc przypowiastki o zwierzętach, opowieści o zwaśnionych królestwach, a nawet historyjki pisane tradycyjnym wierszem. Każda z nich jest popisem literackiego kunsztu. Szkoda, że Michael Ende to dziś pisarz nieco zapomniany, a jego nazwisko bywa przywoływane głównie w kontekście popularnych filmów. Autor „Niekończącej się historii” podobno nie był zadowolony z ekranizacji swojego dzieła. Nie miał marketingowego zmysłu J.K. Rowling, a swoje książki tworzył ze staroświeckim pietyzmem – filmowe uproszczenia i efekciarstwo musiały go razić. Dzięki temu jednak została po nim znakomita dziecięca literatura.