Juli Zeh ma 33 lata i błękitne oczy. Oprócz literackiego sukcesu zasłużyła już na etykietkę głosu swojego pokolenia, któremu nie szczędzi ostrej krytyki. "Biegamy jak spanikowane owce po pastwisku" - opowiada „Kulturze TV”. "Dorastaliśmy w dobrobycie, dlatego odkąd pamiętam dla wszystkich najważniejsze były tylko dwie sprawy: wolność i osobisty rozwój. Dziś mamy trzydzieści parę lat i czujemy, że coś jest nie tak. Ubieramy się jak nastolatki, boimy się odpowiedzialności. A gdzie miejsce na dzieci, rodzinę, pracę? Jak takie społeczeństwo ma funkcjonować?"

Wiecznie zbuntowana Juli po maturze opuszcza mieszczański dom, zabiera ukochanego psa Othella i ucieka na drugi koniec Niemiec. Studiuje prawo w Passawie przy granicy z Czechami, a potem w Lipsku. Zdaje trudny egzamin końcowy z najlepszym wynikiem w całej Saksonii. Jedzie do Nowego Jorku na półroczny staż w ONZ. I trzeźwieje. "Na uniwersytecie byłam idealistką. Uczyłam się o prawach człowieka i myślałam, że mogę uratować świat. A zaraz potem szok: bo przy pomocy tych samych instrumentów prawnych można nie tylko ratować świat, ale też krzywdzić ludzi" - wspomina.

Swe amerykańskie doświadczenia wykorzystała, pisząc powieść "Orły i anioły" (wyd. pol. 2003) - psychodeliczny thriller polityczny osadzony w środowisku prawników, którzy zajmują się w jednej z ekskluzywnych wiedeńskich kancelarii obsługą prawną rozszerzenia Unii Europejskiej na wschód. Jest tu miłość, śmierć, seks, a potem śledztwo, które odkrywa powiązania, o jakich się nikomu nie śniło. A na koniec bomba - za rozszerzeniem Unii stoją interesy narkotykowych bossów, którzy dorobili się na wojnie bałkańskiej, a teraz dążą do otwarcia nowych rynków, korumpując wysokich urzędników i prawników organizacji międzynarodowych. Fantazja 27-letniej debiutantki odniosła sukces i wzbudziła perwersyjne zainteresowanie, jakie zawsze przyciąga zamach na świętość, bo Niemcy do wizji Unii jako "dobrej bogatej cioci" byli i są bardzo przywiązani. "Chyba trafiłam w literacką niszę" - uważa Juli. "Większość młodych niemieckich autorów pisze głównie o sobie, miłości i codzienności. Ja zmierzyłam się z tematem dużego kalibru".

"Moje kontakty z Polską to historia pewnego zauroczenia" - deklaruje. W styczniu 1999 roku przyjechała do Krakowa na stypendium. Była tu kiedyś na sylwestrze, biegała trzy dni po zamglonej Starówce i zakochała się w Sukiennicach, hejnale i lajkoniku. "Przez dłuższy czas nie mogłam znaleźć mieszkania. Trafiłam na Borek Fałęcki. Pokój przy rodzinie. Rodzina ma syna. Zakochałam się. Byliśmy ze sobą trzy lata" - wspomina Juli. "Wracałam do Polski wiele razy. Byłam tutaj, gdy umarł Papież, czytam gazety, sporo zrozumiałam - rolę Kościoła katolickiego, polskie lęki przed utratą niepodległości gospodarczej i tożsamości w zetknięciu z Unią, Niemcami, w ogóle z przyszłością".

Wielkiej powieści o Polsce jeszcze nie napisała. "Czasem tylko wplatam gdzieś ładne zdanie po polsku, cytat ze Zbigniewa Herberta albo aluzję do Solidarności" - opowiada Zeh. "Wielu Niemców boi się Polski, głównie z powodu historycznych wyrzutów sumienia. Tacy ludzie bronią się, podchwytując polskie uprzedzenia wobec Niemców, podkreślając swoją wyższość. Ja znam Polskę i próbuję otwierać Niemcom oczy".

Od czasów Güntera Grassa nie było w niemieckiej kulturze postaci, którą łączyłoby z Polską tak wiele i która znałaby nasz kraj tak dobrze. Ona sama powinowactwo z autorem "Blaszanego bębenka" widzi raczej luźno: "Günter Grass to w stosunkach polsko-niemieckich rozdział pod tytułem: Nieszczęśliwa historia i próby jej przezwyciężenia. Ja jeżdżę do Polski bez uczucia, że muszę się z kimś pojednywać. Jadę, bo mnie Polska interesuje".









Reklama