Czym jest dla państwa Europa: marzeniem, więzieniem czy domem?

Sofija Andruchowycz: Nie podróżowałam tyle co tata, więc moja Europa wydaje się zdecydowanie bardziej wyobrażona - a te wyobrażenia są z reguły pozytywne. Zwykle też dobrze mi tam, gdzie akurat jestem. Może to właśnie jest moja Europa?

Reklama

Jurij Andruchowycz: Tylko spośród tych trzech mogę wybierać? Jeśli tak, to jest to połączenie wszystkich opcji. Marzeniem, bo Europa jest najmłodszym z kontynentów, znajduje się ciągle w fazie wzrostu i dojrzewania, w dużej mierze dzięki napływowi ludności nieeuropejskiej. Więzieniem, bo jest zbyt ciasna i zbyt radykalnie podzielona. Obywatel Ukrainy nie może bez problemu wybrać się na weekend do Madrytu. To forma europejskiej niewoli. Ale Europa jest też domem o dość chimerycznej architekturze, trochę w stylu Gaudiego, nieco zwariowanym. Od strony północno-zachodniej mamy sterylną czystość, blask, syntetyczne zapachy, od południowego-wschodu z kolei kurz, błoto, rozbite okna.

Ale taki postsowiecki pejzaż ma w sobie coś pociągającego?

Sofija: Oczywiście. Fascynujące mogą być zarówno rzeczy piękne, jak i potworne. Niewykluczone, że te brzydkie, stare, zniszczone są ważniejsze, bo mają bogatszą historię.

Jurij: Pociągają mnie postkomunistyczne obrazki. Z tej fascynacji narodził się pomysł objazdowej akcji "Literatura industrial", który będę realizował z Serhijem Żadanem w najbardziej zniszczonych rejonach wschodniej Ukrainy. Zresztą wygląda na to, że społeczna estetyka odwróciła się od lat 80. o 180 stopni. Turyści zaczynają przyjeżdżać do Polski albo na Ukrainę, żeby oglądać ruiny po realnym socjalizmie, to naprawdę niezły czas dla romantyków postsowieckich landszaftów. Dla miłośników, jak to pisze Stasiuk, rozmaitych„rozpierdolonych budek”.

Czy zawieszenie Ukrainy między Wschodem i Zachodem, to raczej przekleństwo czy błogosławieństwo?

Reklama

Sofija: Przekleństwo...

Jurij: ...z drobnymi oznakami błogosławieństwa.

Jak się żyje polonofilom na Ukrainie?

Reklama

Jurij: Dobrze. Obserwuję mnóstwo pozytywnych zmian we wzajemnych stosunkach, a przecież nie zawsze było świetnie. Weźmy choćby konkurs Eurowizji, w którym Polacy najwyższą notę 12 punktów przyznają najczęściej wykonawcom z Ukrainy. Rosja, Białoruś, zawsze głosują przeciwko nam. Skoro w tak z pozoru błahej sprawie Polacy są po naszej stronie, musi mieć to również sens w kwestiach poważniejszych. Nie zawiedliśmy się.

Twierdzi pani, że nie jest rewolucjonistką. A wśród swoich literackich autorytetów wymienia Henry’ego Millera, Charlesa Bukowskiego czy Eduarda Limonowa, którego powieść "To ja Ediczka" to przecież czysty manifest niepoprawności politycznej. To się da pogodzić?

Sofija: Tak, bo to, co sama piszę, nie musi przypominać tego, co mi się podoba. Powiem więcej, drapieżność i surowość mnie pociąga głównie ze względu na fakt, że tak rzadko ich używam w swoim pisarstwie. Zresztą i pojęcie rewolucyjności zależy od okoliczności i punktu widzenia. Moim protestem jest spokojny, zdystansowany sposób życia.

Według pana pisarz ma po prostu pisać dobrze. Wciąż pan tak uważa?

Jurij: Owszem, nadal kpię z zadań pisarza. Twórca to taki wagarowicz, który chciałby na tych wagarach spędzić całe życie, gdy inni ciężko pracują. Jeśli jest szczery, powinno mu się udać. Etykietka doktrynera czy społecznego aktywisty może go tylko zniszczyć. Na autorytet moralny pisarz się nie nadaje, ponieważ jego praca przewiduje zbyt zróżnicowane kategorie i wymiary doświadczenia - często chodzi o grzechy i złe uczynki. Autorytetami moralnymi powinni być politycy. A oni sprytnie chcą tę odpowiedzialność przerzucić na pisarzy.

Pisze pan o Europie Środkowej, ale broni się przed jej zdefiniowaniem. Nie ma pan poczucia, że jest to terytorium zamieszkałe wyłącznie przez duchy przeszłości?

Jurij: Owszem, ale ostatnio staram się od tych duchów odseparować. Przed upadkiem systemu komunistycznego konotacje austro-węgierskie były oczywiste i jedyne, przywoływane przez generację Kundery czy Miłosza. Chcę się od tego odciąć. Teraz są inne czasy i dlatego mam ambicję zrewidowania dotychczasowych poglądów na Europę. A moimi duchami są dziś raczej postkomunistyczne landszafty. Warto jednak pamiętać, że ta dzisiejsza ruina jest już potencjalnie zaczątkiem czegoś nowego.


Czy w wymiarze kulturowym Ukraina wciąż pozostaje kolonią imperialnej Rosji?


Jurij: Tak, choć powoli przestaje.

Na czym w takim razie polega ów emocjonalny związek między Rosją i Ukrainą, ta specyficzna mieszanka miłości i nienawiści?

Sofija: Tej nienawiści jest znacznie mniej niż miłości.

Jurij: Nie wiem, czy określenie "nienawiść" jest tu na miejscu. Chętniej mówiłbym o dwóch rodzajach miłości: krytycznej i bezkrytycznej. Moja miłość do Rosji jest krytyczna. Ale nie da się ukryć, że mamy do czynienia z narodami spokrewnionymi, które przez ostatnie 350 lat stanowiły jeden organizm, choć w tej relacji górowała Rosja. To była konsekwentna, centralistyczna i okrutna polityka. W jej rezultacie połowa ludności ukraińskiej ma dziś problemy z identyfikacją.

Sofija: Bo natura człowieka jest taka, że boimy sie tego, czego nie znamy, a kochamy i tęsknimy za tym, co znajome.

Jurij: Szczególnie natura ukraińskiego człowieka (śmiech).

Sofija: Najtrudniej jest ludziom ze wschodniej Ukrainy, gdzie Unia Europejska występuje w roli groźnego demona.

Z pani opowiadań wynika jednak, że niezależnie od okoliczności wszyscy są jednakowo samotni.

Sofija: Zawsze tak było. Zawsze chcieliśmy chodzić własnymi drogami, ale nie zawsze się dało.

A dziś wolą państwo główne szosy czy boczne ścieżki?

Jurij: Moim przypadku niektóre tytuły, jak choćby "Perwersja", podpowiadają, że ciągnie mnie w boczne ścieżki. W zbiorze "Diabeł tkwi w serze" ser stanowi metaforę kultury. Ludzkość nie potrzebuje jej by przeżyć. A w naturze chodzi tylko o przeżycie, ciągłość gatunku. Wychodzi więc na to, że kultura jest zboczeniem.

Sofija: A ja w to wchodzę.