Mankell jest Mankellem. I nigdy złej powieści nie napisze. A niedawno wydany u nas "Mężczyzna, który się uśmiechał" to kwintesencja jego stylu. Maestria opisu. Przejmująca melancholia Wallandera. Skandynawski dystans. I jeszcze zimna ironia. To zawsze tworzyło książki Henninga Mankella. To stworzyło również "Mężczyznę...".

Podobnie jak we wcześniejszych powieściach Kurt Wallander, antycharyzmatyczny detektyw z Ystad, zmienia twarz. Tym razem rezygnuje z życia. Świata, który zawsze wydawał mu się obrzydliwy, nie jest już w stanie znieść. Zaczyna powoli odchodzić. Bo tak sobie obiecał. A Szwed, jak sobie obieca, to obietnicy dotrzymać musi. Więc Wallander starannie siebie unicestwia.

Czego to komisarz z Ystad nie robi, żeby zapomnieć o rzeczywistości: jeździ na sekswycieczki do Tajlandii (spokojnie, interesują go tylko młode dziewczyny), upija się do nieprzytomności na Karaibach. Pije dzień w dzień. Powód jest prosty. Kilka miesięcy wcześniej zabił w obronie własnej człowieka. Sprawa wcale niełatwa. Z innych książek wiemy, że detektywi już tak mają - czasami muszą zabić. Ale potem jakoś za bardzo z tego powodu nie cierpią, bo wiedzą, że unicestwili przeciwnika w dobrej sprawie. Jednak wyrzuty sumienia, które dręczą Wallandera, są wprost monstrualne. Świat dla niego już się skończył.

Ta wolta chimerycznego komisarza, którego jedni uwielbiają za spryt, inni ganią za przewidywalność, niespecjalnie zachęca do lektury. Właściwie i tak wiemy, że Wallander nie zapije się na śmierć. Czekamy tylko na moment, w którym nastąpi jasne i szybkie przebudzenie. Wtedy zacznie się akcja. I Mankell zacznie budować swoją z lekka mroczną atmosferę. A w tym nie dorównuje mu chyba nikt. No, może tylko James Ellroy. Innych nie widzę.

Bo autor "Białej lwicy" pisze stylem magnetycznym. Magnetyczny jest Kurt Wallander. Magnetyczne są nawet drugoplanowe postaci policjantów. W tle słyszymy wiatr, który zrywa dachy z domów w Ystad czy Simrishamn.

Atmosfera zwyczajnej intrygi kryminalnej miesza się tutaj z grozą gotyckiej powieści romantycznej. Ze zdania na zdanie pobudza Mankell naszą ciekawość. Nie sprzedaje łatwo ważnych informacji. Czytelnik siedzi za plecami Wallandera i razem z nim wgryza się w śledztwo. Nie widzi jednak wszystkiego.

Nagle wszystko się zmienia. Zmienia się Wallander. Zmienia się akcja. Jak w buddyjskiej przypowieści. Wyobraźmy sobie Skagen na północy Danii. Miejsce, gdzie Morze Północne spotyka się z Bałtykiem. Ulubiony krajobraz XIX-wiecznych malarzy. Nie tylko zresztą duńskich. Wallander już mniej pije, ale cierpi tak samo. Tam też odwiedza go zupełnie niespodziewanie Sten Torstensson - dawny znajomy, który prosi go o pomoc. Kilka dni później ów znajomy zostaje zamordowany. Detektyw wraca do Ystad. Ogłasza, że nie ma najmniejszego zamiaru rezygnować z pracy w policji i ostro zabiera się do roboty.

Dosyć szybko dochodzi do wniosku, że cała afera ma drugie dno, bo wcześniej w tajemniczych okolicznościach zginął ojciec Stena, a w ogrodzie jego sekretarki podłożono bombę. Sam Wallander też o mały włos nie przeniósłby się na drugi świat – ktoś umieścił ładunek wybuchowy w baku jego samochodu. I auto wyleciało w powietrze.

Torstensson i jego ojciec, Gustaw, byli adwokatami. Syn robił zawrotną karierę. Ojciec obsługiwał jedną firmę. Ale jaką! Pracował dla jednego z bogatszych ludzi w kraju – niejakiego Alfreda Harderberga.

I Wallander odkrywa, że to właśnie Harderberg odpowiedzialny jest za całe zło, z którym ma do czynienia. Umiejętnie demaskuje źródło bogactwa finansisty i jego zbrodnie. Sukcesywnie dochodzi do celu. Końcówka powieści to prawdziwe pandemonium. A w roli głównej występuje diabeł wcielony, czyli Harderberg. Mankell nie byłby jednak sobą, gdyby nie wywiercił w fabule jeszcze jednego dna. Oto nagle błyskotliwa akcja samotnego policjanta nabiera nowych znaczeń.

A zwyczajna opowieść o niezwyczajnym krwawym bogaczu staje się metaforą walki z brakiem empatii. Z nienasyceniem, które prowadzi do zbrodni. Harderberg mówi tak: "Uwielbiam robić interesy, patrzeć na pokonanego konkurenta, pomnażać swój majątek i nigdy niczego sobie nie odmawiać". Ta zwyczajna opowieść jest w końcu metaforą naszego świata, gdzie za wszystkimi wielkimi interesami stoi polityka. Brudna polityka. "Za zasłoną niekończącego się potoku słów, jedyne, co się robi, to połyka wielbłądy i przecedza komary" - oto najlepsza definicja naszej współczesności. Doskonałe i przekorne zdanie. Tak jak cała książka i jej bohaterowie - wyrzuceni z lekka na margines tego świata i obserwujący go z dystansem nieudacznicy i frustraci. Ale jacy uczciwi, aż chciałoby się ich poznać. Kto wie, być może tak wielka kariera książek Mankella bierze się stąd, że każdy kiedyś chciałby właśnie takim Wallanderem chociaż na chwilę zostać. A jeżeli nie Wallanderem, to może chociaż Nybergiem - technikiem kryminalnym, który zawsze jest przemęczony i niechętny do roboty.

Proszę zatem nie wierzyć tym, którzy twierdzą, że "Mężczyzna, który się uśmiechał" Mankella to powieść chybiona. Wierutna bzdura. Jest tu i myśl, i akcja. Są świetne charaktery. Jest nerw. Czego więcej chcieć od powieści klasy B? Przenikliwości Witolda Gombrowicza i filozoficznej głębi Marcela Prousta? Chyba nie.
Jeżeli już, to można mieć tylko pretensję do wydawnictwa, że nie popracowało nad dialogami, które zwłaszcza w pierwszej części książki rażą sztucznością. Można mieć żal, że Wallander, który z reguły posługuje się językiem do bólu poprawnym, nagle zaczyna mówić jakimś niezrozumiałym policyjnym bełkotem. Ale im dalej, tym lepiej. Cała książka pomimo wielu wpadek technicznych najzwyczajniej sama się czyta. Akcja rozwija się doskonale. Wallander jest Wallanderem. A Szwecja? Ona już nie jest dawną Szwecją.

Henning Mankell, Mężczyzna, który się uśmiechał. WAB. Warszawa 2007
























Reklama