Marne książki zazwyczaj dostarczają mi masochistycznej przyjemności. Ale przy nowej powieści Mariusza Maślanki nie można nawet w podnieceniu krzyknąć "to jest złe!" i trzasnąć okładką, bo trudno się śmiać z rzeczy żałosnych. Napisana jak licealne wypracowanie wrażliwego chłopca o bogatym wnętrzu książka ma ujawnić głęboką prawdę: świat jest brutalny i zły, lecz w tunelu wciąż świeci światełko...

Reklama

Jeśli chodzi o to, o czym książka Maślanki opowiada, oddam głos samemu pisarzowi. Na pierwszych stronach zaprasza nas, niczym ojciec Wirgiliusz dzieci swoje, do lektury, dając nam próbkę autorskiego stylu: "(...) To głównie opowieść o samotności. Trochę też o samotności w miłości. Również trochę o złudzeniach. Ale nie myślcie sobie, że będę wam opowiadał tylko o smutku i samotności. Będzie też o radościach, bo raj jest tam, gdzie miłe człowiekowi rzeczy i chwile". Wystarczy? Mnie tak, ale Maślanka nie szczędzi czytelnikowi tortur przez kolejnych 159 stron.


"Na imię mam Jestem"
Mariusz Maślanka, Albatros 2007