Anna Sobańda: Lebensborn to niemiecka instytucja funkcjonująca w ramach SS, która oficjalnie zajmowała się pomocą niezamężnym kobietom oczekującym dziecka. Nieoficjalnie zaś kradła dzieci z krajów okupowanych.

Reklama

Anna Malinowska: Tak, to był masowy proceder, nie pojedyncze przypadki. Była to cała, zorganizowana procedura. Polska, jako pierwszy podbity kraj doświadczyła tego najbardziej.

Jak wyglądał ten proceder, skąd Niemcy kradli polskie dzieci?

Grabież odbywała się w bardzo różnych sytuacjach. Oczywiście najłatwiej było przeczesywać sierocińce. Tam wpadali SSmani i wybierali dzieci które uznali za „wartościowe”. Te dzieci były następnie poddawane badaniom rasowym. Zdarzały się też przypadki, że dzieci były odbierane rodzinom zastępczym. Tacy opiekunowie otrzymywali wezwanie na badania lekarskie. Później okazywało się, że jeśli w trakcie tych badań uznano, że dziecko spełnia wymagane warunki rasowe, nie wracało ono do swojego domu, tylko było zabierane do odpowiednich ośrodków Lebensbornu.

Reklama

Czy dzieci były zabierane także rodzicom biologicznym?

Tak. Odbywało się to w różnych sytuacjach. Zdarzało się także, że kiedy Niemcy zatrzymali rodziców zaangażowanych w walkę z okupantem uznawali, że należy zabrać dzieci swoich wrogów, które w przyszłości mogłyby szukać odwetu, czy wyrosłyby na potencjalnych kolejnych wrogów III Rzeszy.

Co działo się z dziećmi odebranymi polskim rodzicom?

Reklama

Najpierw trafiały do ośrodków Lebensbornu, gdzie przechodziły pranie mózgu i uczyły się nowego języka i nowej tożsamości, a następnie oddawano je do niemieckich rodzin.

Czy to prawda, że niemieckie rodziny adoptujące polskie dzieci nie wiedziały, skąd one pochodzą?

Tak się zdarzało. Czasem byli to po prostu rodzice, którzy bardzo chcieli mieć dziecko. Wówczas dzieci były traktowane jak własne, kochane i rozpieszczane.

Opisane przez panią historie pokazują, że często tym dzieciom w nowej, niemieckiej rodzinie było bardzo dobrze, a ich powrót do Polski wiązał się z traumą i rozstaniem z kochającym rodzicami zastępczymi.

Spotkałam się z kilkoma takimi przypadkami, że polskie dziecko było w niemieckiej rodzinie, która traktowała je jak własne. Kiedy po wojnie trafiało do Polski, tułało się po dalekich krewnych, znajomych, czy lądowało w sierocińców. Zdarzały się takie przykre sytuacje.

Czy nie można było zostawić tych dzieci z kochającą je, niemiecką rodziną?

Dziś taka sytuacja, by odbierać dziecko kochającym je opiekunom, jest dla nas kompletnie nie do wyobrażenia. Pamiętajmy jednak o realiach II połowy lat 40tych. Wobec całego ogromu krzywd i barbarzyństwa, jakiego doznaliśmy od Niemców, nie do wyobrażanie była sytuacja, że polskie dziecko pozostanie w niemieckiej rodzinie. Nie pochylano się nad pojedynczymi przypadkami, tylko opracowano cały system powrotu tych dzieci. Biorąc pod uwagę powojenny chaos i całą tę skomplikowaną materię, trudno było analizować każdy przypadek z osobna. Chodziło o nadrzędną zasadę, że polskie dzieci są w Polsce, a nie w Niemczech.

Media / Fot. Grzegorz Celejewski Agencja Gazeta

W tym procederze odzyskiwania polskich dzieci z Niemiec, istotną rolę odegrał adwokat Roman Hrabar. Jak pani wpadła na tę postać?

To nie ja wpadłam na Romana Hrabara, tylko Roman Hrabar wpadł na mnie. W 2014 roku napisałam reportaż o pani Annie Zielińskiej. To była historia o kobiecie, która w II połowie lat 40-tych transportem została przywieziona z Austrii do Polski. Nikt tu na nią nie czekał, trafiała do obcych ludzi, a finalnie znalazła się w domu dziecka. Jej powrót do ojczystego kraju nie był więc szczęśliwą historią, ponieważ została zabrana od swojej kochanej mutti z Austrii. Pojawiły się przypuszczenia, że jako dziecko przeszła przez maszynkę Lebensbornu. Kiedy mój reportaż ukazał się w Dużym Formacie skontaktowała się ze mną doktor Wiebke Lisner, która powiedział mi, że jeśli tak bardzo interesuje mnie Lebensborn, o którym wówczas nie wiedziałam jeszcze wiele, to nikt nie znał lepiej tej organizacji niż Polak, Roman Hrabar. Zaczęłam szukać tej postaci, trafiłam na wiele publikacji tego już nieżyjącego adwokata. Wówczas okazało się, że on przez całe niemal swoje życie mieszkał w moich rodzinnych Katowicach. Miałam szczęście, bo udało mi się znaleźć kilka osób, które go znały. Otrzymałam bardzo bogate materiały i zaczął mi się z tego wyłaniać interesujący obraz. Okazało się bowiem, że w notatkach adwokata pojawia się bardzo dużo konkretnych nazwisk polskich dzieci odzyskanych od Niemców. To skłoniło mnie do próby dotarcia do tych osób. Sam Hrabar również był ciekawą postacią. Będąc pełnomocnikiem polskiego rządu do spraw odzyskiwania germanizowanych dzieci, jako jeden z pierwszych zgłębił i ujawnił, czym był Lebensborn. Pracował w okupowanych przez ailantów strefach w Niemczech, gdzie miał dostęp do archiwów i świadków związanych z działalnością tej instytucji. To dla mnie stało się początkiem pracy nad książką, ponieważ zawzięłam się i postanowiłam, że do części tych dzieci spróbuję dotrzeć.

Udało się pani?

Niestety czas działał na moją niekorzyść, ponieważ wiele dzieci które zostały sprowadzone w ramach tej akcji dzieci dziś już nie żyje. Na szczęście udało mi się odbyć blisko dwadzieścia takich spotkań.

W jaki sposób Hrabar odzyskiwał zgermanizowane polskie dzieci?

Skradzione dzieci, zanim trafiły do niemieckich rodziny, były skoszarowane w ośrodkach Lebensbornu. Tam uczono je nowej tożsamości, nowego, niemieckiego imienia i nazwiska, a także niemieckiego języka. W tych ośrodkach dzieci przechodziły pranie mózgu. Daria Witaszek uczyła się, że od teraz jest Dorą Wittke, a Janusz Bukorzycki Johannem Buchnerem i muszą posługiwać się nowym językiem. Były prowadzone rejestry i całe listy uprowadzonych dzieci, gdzie odnotowywano ich prawdziwą oraz zmienioną tożsamość. Część takich dokumentów się zachowała, dzięki czemu Hrabar miał bazę, na której mógł pracować.

Czy Hrabar miewał takie refleksje, że nie każde z odzyskanych przez niego dzieci będzie w Polsce szczęśliwsze, niż byłoby pozostając z niemiecką rodziną?

Trzeba pamiętać, że tutaj w Polsce do Hrabara bardzo często zgłaszali się zrozpaczeni rodzice, którym Niemcy odebrali dziecko.
Hrabar z początku podchodził do swojego zadania sumiennie i starannie jak do pracy. Z czasem jednak zaczął traktować swoją pracę jak misję. Będąc na teranie Niemiec działał systemowo, według wypracowanej procedury zabierano wszystkie polskie dzieci do Polski, bo taki był cel tej akcji. Natomiast już po powrocie do Polski, kiedy rozpoczął praktykę adwokacką, sprawa Lebensbornu wciąż nie dawała mu spokoju, dużo publikował na ten temat, ale też stał się jedynym tego rodzaju ekspertem. W dalszym ciągu zgłaszały się do niego osoby o nieustalonej tożsamości, rozdzielone ze swoją rodziną na skutek zawieruchy wojennej. Hrabar podejmował się tych spraw, do końca swoich dni walcząc o łączenie rozdzielonych podczas wojny rodzin.

Pisze pani, że Hrabar zrozumiał, iż dla wielu osób wojna nie skończyła się w 1945 roku

On wysnuł taki wniosek na skutek rozmów z tymi dziećmi. Zrozumiał, że nie można nie znać swojej tożsamości, swoich korzeni. Ta wiedza jest nam potrzebna, bo bez niej nigdy nie poczujemy się cali i kompletni.

Kilka opisanych przez panią historii pokazuje jednak, że więzy krwi nie są czymś, co wystarcza na zbudowanie relacji po latach

Rozłąka, separacja i niewiedza powodują, że nie jesteśmy w stanie odbudować straconych lat nawet z najbliższymi osobami takimi jak matka, syn, siostra, czy brat. Kiedy spotykają się dwie dorosłe, ukształtowane już osoby, każda z nich ma jakieś wyobrażenie o tej drugiej. Często, przy pierwszym po latach spotkaniu okazuje się, że te wyobrażenia zupełnie nie przystają do rzeczywistości. Takie osoby nie mają żadnych wspólnych wspomnień, na których mogłyby próbować budować wzajemną relację. Muszą siebie poznać, nauczyć się siebie nawzajem, ale też zaakceptować. Nie zawsze to niestety wychodzi. Potwierdzeniem tego jest historia braci bliźniaków, którzy choć bardzo cieszyli się na spotkanie po latach, byli dla siebie wzajemnym rozczarowaniem. Również opowieść o matce, która odzyskała dorosłego już syna. Nie udało im się stworzyć więzi, zerwali wzajemne kontakty, mieli zupełnie różne oczekiwania wobec siebie.

W Polsce ostatnio dużo mówiło się o adopcjach zagranicznych. W tej dyskusji pojawiały się głosy, że to nie jest dobry pomysł, by polskie dzieci były oddawane zagranicznym rodzinom, ponieważ będą czuły się oderwane od swojej polskiej tożsamości i zawsze będą się czuły nie u siebie. W pani książce są jednak przypadki dzieci, które zostały na tyle wcześnie oddane do niemieckich rodzin, że jako dorośli ludzie czuli się Niemcami.

Dziecko przede wszystkim czuje się dzieckiem i żeby normalnie funkcjonować, kształtować swoją osobowość i nie ciągnąć za sobą żadnej traumy, musi mieć zapewnione poczucie bezpieczeństwa, miłości, odpowiednie warunki do tego, by mieć szczęśliwe dzieciństwo. To jest najważniejszą i nadrzędną potrzebą. Kwestia narodowości na etapie dzieciństwa ma dużo mniejsze znaczenie. Trzeba zadać sobie pytanie, co jest lepsze, czy bycie w domu dziecka w Polsce, czy w kochającej, normalnej rodzinie za granicą.

Czy bohaterowie pani książki czują się zapomniani przez historię?

Niestety tak. Często słyszałam pytania: Chce pani o mnie napisać, po tylu latach wracać do tamtych spraw? A skąd się pani o mnie dowiedziała? Każdy z moich bohaterów nosi w sobie nie tylko traumę, ale też poczucie tego, że jego historia, krzywda nikogo dziś już nie interesuje. A przecież niektórzy z nich świadomie wybrali Polskę. Mogli przecież wrócić po latach do Niemiec, do tamtej "rodziny". Alojzy Twardecki czy Barbara Paciorkiewicz tak nie zrobili. Czy nie jest to jakiś przejaw patriotyzmu?

Swoją książką chała pani przywrócić pamięć o tych historiach?

Zależało mi na tym, żeby to nie była książka o Lebensbornie. Chciałam, żeby „Brunatna kołysanka” pokazywała podstawowe ludzkie uczucia i potrzeby takie, jak potrzeba miłości, bycia z kimś bliskim, strach przed samotnością i odrzuceniem, dążenie do tego, by wiedzieć, kim są nasi rodzice, skąd się wzięliśmy. To są podstawowe wartości ważne dla każdego człowieka bez względu na narodowość czy przynależność do grupy etnicznej. Przez kołysankę chciałam też przypomnieć, odkurzyć zapomniane historie uprowadzonych dzieci. Dziś są już zupełnie zapomniane, a to również jest fragment naszej historii i powinniśmy o tym pamiętać.

Media