Jeżeli życie Any - młodej bohaterki książki - uznać za normalne, to należałoby drastycznie przesunąć standardy przeciętności. Na pozór wiedzie ona typową, wielkomiejską egzystencję - jest singlem, ma dość zwyczajne stanowisko pracy w firmie usługowej, finansowo układa jej się nieźle. Ale ta pozornie zwykła firma zajmuje się natychmiastowym nieudzielaniem pożyczek, natomiast w chwilach wolnych od pracy Ana lubi skoczyć do pobliskiego parku, usiąść na drzewie i zaglądać przez okno do mieszkania swojego ekschłopaka (nawróconego kokainisty Ricardo), a co najważniejsze... skrycie podjada kredę. Brała też kokain, lecz kreda wychodzi taniej, do tego daje więcej satysfakcji. Ale jak tu się dziwić kobiecie, za którą ciągnie się taka trauma przeszłości. Jest odpowiedzialna za śmierć sparaliżowanej córki swej przyjaciółki, którą przez jej lekkomyślność… pożarły delfiny.

Reklama

Autor "Kredożerców" zdaje się mówić, że we współczesnym świecie przetrwać można tylko dzięki szaleństwu. Bohaterowie jego powieści ostro bronią tej tezy. Kogoż nie ma w tym korowodzie wariatów. Jasnowidząca Yola, na co dzień sumienna pracownica sklepu z kurczakami, dorabia jako profesjonalna wróżka: "Poznasz chłopaka swego życia. Sto euro poproszę". Kochanek Any Josep uznaje posiłki złożone wyłącznie ze sprowadzanego na zamówienie irańskiego kawioru, mięsa rosyjskich raków i jamajskiej kawy, parzonej, nieekspresso. Alberto hobbystycznie interesuje się samozapłonem ludzi. No i przede wszystkim kredożerczyni Ana, gorączkowo usiłująca zerwać z nałogiem, najpierw poprzez mityngi dla osób o zaburzeniach na tle pokarmowym, ale gdzie tam zjadacze kredy do nudnych bulimiczek i anorektyczek. Wreszcie dzięki internowi trafia na tajne niczym Opus Dei bractwo kredożerców, a kiedy do niego wstępuje, jej życie diametralnie się zmienia.

Tego wszystkiego dowiadujemy się na pierwszych kilkudziesięciu stronach powieści, a później - wedle maksymy Alfreda Hitchcocka - napięcie tylko wzrasta. A ściślej nagromadzenie szaleństwa, które choć niewiarygodne, jest absolutnie prawdziwe. Oscarowi Aibarowi jest blisko do wrażliwości Almodóvara (pisarz sam jest również reżyserem, a sądząc po skali talentu zaprezentowanego w książce, może się okazać wielkim konkurentem hiszpańskiego mistrza). W rzeczywistości, którą wykreował, każdy jest jednocześnie człowiekiem zupełnie zwykłym i kompletnie szalonym.

Każdy rozdział to zarazem zamknięte opowiadanie, jak i cześć książki, której akcja wciąż posuwa się do przodu. Rzadko spotyka się rzeczy operujące tak fantastyczną odmianą humoru - karkołomną, groteskową, czasem na granicy dobrego smaku. Lektura Aibara zmienia percepcję świata - tak jakby uchylonych przez niego drzwi nie dało się już zamknąć. Po pierwsze, rodzi się refleksja, iż kokaina to nałóg równie nieciekawy, co podjadanie między posiłkami. Po drugie, te hiszpańskie "opowieści o zwyczajnym szaleństwie" powodują, że odtąd z obawą spogląda się na szarą pracownicę poczty czy potulną babcię w przedziale. Czy i oni nie lubią łyknąć sobie odrobinki kredy w skrytości?

Reklama



Kredożercy
Oscar Aibar, Muza 2007