Dlaczego nikt przed tobą nie wpadł na pomysł napisania książki o Marianie Eilem?

Tomasz Potkaj: Zadawałem sobie to pytanie od początku pracy nad „Przekrojem Eilego”. Może stało się tak dlatego, że Marian Eile był postacią dość tajemniczą. Zbierając materiały odnosiłem czasem wrażenie, że zacierał za sobą ślady. Istnieje duże prawdopodobieństwo, iż wpływ na to miało jego żydowskie pochodzenie. Niewiele można dowiedzieć się na przykład o jego pobycie we Lwowie, gdzie na aryjskich papierach spędził część okupacji. Nie wiem, co się wydarzyło, że w pewnym momencie wyjechał do Radomia, gdzie nikt go nie znał. A przecież miał dobre dokumenty, z aktem chrztu i metryką ślubu włącznie.

Reklama

A wygląd miał dobry?

Chyba tak, skoro udało mu się przetrwać wojnę. Ale jak to zrobił, trudno powiedzieć. Ludzie z jego pokolenia nie opowiadali o swoich przeżyciach okupacyjnych. Eile w rozmowach ze znajomymi omijał je szerokim łukiem. Nawet Andrzej Klominek, wieloletni sekretarz redakcji "Przekroju", który pracował z nim biurko w biurko przez 20 lat, o jego czasach lwowskich miał do powiedzenia jedynie dwa zdania. Był to temat tabu.

Reklama

Zatem trudno powiedzieć, jaki miał stosunek do swojego pochodzenia?

Reklama

Tak, choć jedno jest pewne – czuł się Polakiem. Podobnie jak jego pochodzący spod Rzeszowa dziadek, który przeniósł się do Krakowa, i jak ojciec, który przeszedł na katolicyzm. Henryk Eile dokonał konwersji po tym, jak wstąpił do Legionów Piłsudskiego. Rodzina Mariana przynajmniej od dwóch pokoleń szła w kierunku polskiej tożsamości. Ze swoim pochodzeniem Marian musiał się zmierzyć dopiero podczas wojny.

No i w 1968 roku Eile niemal histerycznie potraktował wydarzenia marcowe, a jeszcze wcześniej to, co działo się wokół wojny sześciodniowej. Poczuł się okropnie do tego stopnia, że porzucił "Przekrój" i wyjechał do Paryża.

Dla ludzi, którzy go znali, było oczywiste, że ma on pochodzenie żydowskie. Tyle że nic z tego nie wynikało ani dla nich ani dla niego. Zaczął mieć z tym rzeczywisty problem w 1968 r. Propaganda antysemicka uświadomiła mu, że owa żydowskość może znowu odbić się na jego życiu. To musiało być bolesne. Stąd jego reakcja i ucieczka. Ale zauważ, że wcale nie odebrano mu wtedy "Przekroju", wciąż był jego redaktorem naczelnym. Wyjechał z całkiem legalnym paszportem, który dostał z RSW Prasa. Dostawał go zresztą co roku, kiedy wybierał się do Paryża na wakacje. Nie zrobiono mu więc krzywdy w sposób bezpośredni. Ale poczuł się obywatelem drugiej kategorii, zagrożonym, a co najistotniejsze, oszukanym przez Polskę Ludową, której zaufał. W Paryżu, choć miał pracę, żył skromnie. Miał poczucie, że jest nikim. W Polsce był przecież niemal dygnitarzem.

A dlaczego Polska Ludowa, w osobie Jerzego Borejszy, dała mu do ręki "Przekrój"?

To też jedna z zagadek w biografii Eilego. Moja hipoteza jest taka, że Jerzy Borejsza miał do niego słabość, bo pamiętał go sprzed wojny. A dokładnie z "Wiadomości Literackich" Mieczysława Grydzewskiego, w których Eile był sekretarzem redakcji. Jerzy Borejsza opublikował tam trzy duże teksty eseistyczne, co było dla niego bardzo istotne, łechtało ambicje tego zawodowego rewolucjonisty. Uważał, że stało się to dzięki Marianowi Eilemu. Ale on to prostował. Mówił, że to była wyłącznie zasługa Grydzewskiego. Istnieje też inna hipoteza, choć wydaje mi się ona mniej prawdopodobna: mogli znać się ze Lwowa, gdzie podczas okupacji sowieckiej Borejsza był bardzo wpływowym politykiem, decydentem od kultury. Marian Eile nie należał wtedy do osób znaczących, a przynajmniej aż tak znaczących, by wejść w orbitę wielkiego Borejszy. Pewne jest jedno - kiedy Eile już po wojnie przyszedł do jego gabinetu w Łodzi, nie był dla niego człowiekiem anonimowym. Poza tym projekt nowego pisma, który mu przedstawił, pasował Borejszy z powodów politycznych. On wówczas budował "Czytelnika", czyli wielki koncern wydawniczy, więc kolorowy magazyn, popierający władzę, ale nie zajmujący się polityką, pasował mu do koncepcji. Dlatego kupił pomysł i wysłał Eilego do Krakowa. Jednak nie samodzielnie, lecz pod skrzydła Jerzego Putramenta. Widocznie nie miał jeszcze do niego pełnego zaufania politycznego.

Jak Eile tworzył pierwszą redakcję "Przekroju"?

Zgłaszali się do niego różni ludzie, których znał sprzed wojny. W pierwszym składzie był Gwidon Miklaszewski - późniejszy wybitny rysownik, Roman Burzyński - przedwojenny pracownik koncernu IKAC-a. No i pojawiali się plastycy, do których Eilemu było blisko, bo sam czuł się malarzem, choć niespełnionym.

Mógł się za to uważać za to spełnionego redaktora. Jak redagował pismo?

Jego genialne zdolności redaktorskie polegały na tym, że miał nosa do tego, co dobre. Świetnie potrafił wycinać z tekstów niepotrzebne rzeczy. Autorzy "Przekroju" opowiadali, że zawsze wyrzucał pierwszy akapit, twierdząc, że jest zbędny. Myślę, że sztuki redagowania nauczył się w "Wiadomościach Literackich". To była przedwojenna szkoła, najlepsza z możliwych, której pozostał wierny przez całe swoje redaktorskie życie.

Autorzy doceniali jego zdolności redaktorskie, ale mieli do niego pretensje o to, że nie był zbyt hojny.

Wojciech Plewiński mówi wprost, że był kutwą. I tak było. Miał ambicję, żeby robić pismo na wysokim poziomie, ale małym kosztem. Więc honoraria nie były wysokie, choć z danych, które można znaleźć w dokumentach RSW Prasa, wynika, że i tak na tle prasy krakowskiej w "Przekroju" płacono najlepiej. Może rzeczywiście nie były to zawrotne kwoty, ale za to ranga tygodnika otwierała jego autorom wiele różnych możliwości. Na przykład Wojciech Plewiński, który przez dziesięciolecia był tam etatowym fotografem, tak naprawdę zarabiał gdzie indziej. Podobnie Ludwik Jerzy Kern, który redagował ostatnią stronę. Nie kupił sobie za nią pierwszego samochodu, tylko za tekst piosenki "Cicha woda".

Eile miał też talent do wyszukiwania ludzi. Znalazł choćby Zbigniewa Lengrena, który przez lata rysował profesora Filutka.

Na początku Filutek nie był profesorem. To Eile nadał mu ten tytuł, bo w Krakowie jak ktoś ma melonik, to musi być profesorem, albo przynajmniej radcą. Eile, kiedy Lengren przysłał mu Filutka, uznał, że to jest dobre i postanowił zrobić z tego całą serię.

Innym charakterystycznym bohaterem tygodnika był Fafik. Kiedy on się pojawił w "Przekroju"?

Na okładkę trafił w pierwszych miesiącach 1946 r., czyli kilka tygodni po tym, jak prawdziwy pies Fafik znalazł się w domu Mariana i jego żony Katarzyny. Oboje kochali Fafika nieprzytomnie. Ponieważ Eile uważał, że jego pies nie jest psem zwyczajnym, postanowił wprowadzić go do "Przekroju" jako pełnoprawnego członka redakcji. Potem Konstanty Ildefons Gałczyński wprowadził go do Teatrzyku Zielona Gęś. Fafik miał w tygodniku swoje okładki, swoje rysunki, był jednym z bohaterów cyklu "Myśli ludzi wielkich, średnich i psa Fafika".

Fafika można było spotkać też w redakcji, do której przychodził z naczelnym. Ona wyglądała inaczej niż dzisiejsze newsroomy. Na czym polegała ta różnica?

Kolejne siedziby redakcji to były stare krakowskie mieszkania. Panowała tam ciasnota, siedziało się biurko w biurko, w oparach tytoniowego dymu, bo wszyscy straszliwie kopcili.

Jaka atmosfera tam panowała?

Zdecydowanie familiarna. Zdarzało się zresztą, że "Przekrój" redagowano w pobliskich knajpach, a latem na basenie. Po odejściu Eilego ta familiarność była już mniejsza.

Takie rodzinne stosunki były możliwe, mimo że Eile nie był postrzegany jako taki brat-łata? Przecież sam piszesz w książce, że współpracownicy czuli przed nim respekt.

Na pewno, ale to w niczym nie przeszkadzało. Wojciech Plewiński nazywał go bardzo ładnie "mędziochą" I jeszcze powiedział mi, że Eile zawsze miał minę "umęczliwą”. Podśmiechiwali się z niego, ale go szanowali.

A czy potrafił bronić swoich pracowników?

Marian Eile był postacią skomplikowaną, co najlepiej dostrzegł Stefan Kisielewski, który nazywał go "syntezą sprzeczności" i "zbiorem przeciwieństw". Bo z jednej strony nie dbał o podwyżki pracowników, nie interesowała go strona materialna ich życia, a z drugiej bywał u Konstantego Węgrzyna, niegdyś krakowskiego urzędnika zajmującego się artystami, by na przykład załatwić dla kogoś pracownię.

A jaką cenę płacił za wydawanie "Przekroju" w latach 50. i 60.?

Starałem się to starannie zrelacjonować w książce. Utarło się bowiem stwierdzenie, że Marian Eile przeprowadził "Przekrój" przez najgorszy komunizm suchą nogą. Nawet Agnieszka Osiecka napisała, że nigdy się nie ubrudził. Uważam, że tak nie było. Bowiem wydając tygodnik w PRL-u, Marian Eile godził się płacić cenę taką, jakiej od niego wymagano. Na pierwszych stronach umieszczał na przykład relacje z procesów politycznych. Dzisiaj czyta się je z przykrością, wręcz z obrzydzeniem. Aczkolwiek on sam takiego tekstu nigdy nie napisał. Z drugiej strony był redaktorem naczelnym i ponosił odpowiedzialność za wszystkie artykuły, które były publikowane.

Może to była cena, którą płacił za możliwość drukowania zachodniej literatury, prezentowania tamtejszej muzyki, malarstwa? Taki daleko posunięty kompromis.

Chyba najlepiej wytłumaczył to Adam Macedoński, niezwykły rysownik, który zamieszczał w "Przekroju" rysunki kwadratowych ludzików. Powiedział mi, że "Przekrój" rozwalał komunizm przez swoją nowoczesność. I przez to był pismem niebezpiecznym. Inaczej niż "Tygodnik Powszechny", który z punktu widzenia władz zawsze był czymś mniej groźnym, bo wstecznym, związanym z religią. Dzięki tej wzorowanej na Zachodzie nowoczesności, Eile wyciągał Polaków z komunistycznej nudy, choćby przez prezentowaną na jego łamach modę.

Eile lubił się modnie ubierać?

To zabawne, że choć uwielbiał modę, sam ubierał się okropnie. Po redakcji chodził w jakichś rozczłapanych kapciach, wiszących na nim spodniach, starej koszuli. On po prostu przepadał za ładnie ubranymi kobietami. Dlatego "Przekrój" musiał w końcu zająć się modą. Stało się to w pełni, gdy w połowie lat 50. w jego orbitę weszła Barbara Hoff. Została ona wyrocznią modową Polek. Po ukazaniu się nowego numeru tygodnika, na ulicach błyskawicznie pojawiały się dziewczyny tak ubrane, jak w nim pokazano.

I zachowujące się tak, jak im podpowiadał Jan Kamyczek, czyli Janina Ipohorska. Kim była ona dla "Przekroju"?

Autorka rubryki "Demokratyczny savoir-vivre" była prawdziwą podporą tygodnika, kimś bez kogo pismo by nie istniało.

A kim była dla Eilego?

Jego dopełnieniem. "Przekrój” był ich wspólnym dziełem. Mówiono nawet, że była od niego zdolniejsza, miała lepszy gust, że najciekawsze pomysły pochodziły właśnie od niej. Pewne jest, że Eile konsultował z nią wszystko. Była jedną z nielicznych osób, które potrafiły mu się przeciwstawić. Spędzali całe dnie w redakcji i z czasem stali się parą, mimo że Marian miał żonę Katarzynę, z którą mieszkał. Przez wiele lat funkcjonowali w trójkącie, a czasem robiły się z tego wielokąty.

Czy to właśnie skłonność do kobiet sprawiła, że na okładce "Przekroju" w końcu pojawiły się "kociaki"?

Pewnie tak, choć był w tym redaktorski zamysł. Eile nawet w czasach głębokiej komuny miał dostęp do zagranicznych magazynów. Tam na okładkach często były dziewczyny. On wiedział, że ładna dziewczyna zawsze sprzeda gazetę. Na początku lat. 50. nie bardzo mógł jednak tak robić, więc okładki z tego okresu były dosyć siermiężne. Choć i tak estetycznie zdecydowanie lepsze niż w innych pismach. Kiedy jednak stalinowski gorset zelżał, Plewiński zaczął dostawać zlecenia fotografowania "kociaków".

Ciekawa jestem, jak Eile skomentowałby poczynania dzisiejszej prasy?

Myślę, że byłby zasmucony płycizną dzisiejszych magazynów. Pewnie rzucałby na nie okiem, krzywiąc się i stwierdzając, że w jego czasach to dopiero były gazety. (PAP)

Rozmawiała Magdalena Huzarska-Szumiec

Marian Eile w 1945 r. założył w Krakowie "Przekrój". Był jego redaktorem naczelnym w latach 1948-1969. Pod jego kierunkiem tygodnik stał się jednym z najciekawszych czasopism całego obozu socjalistycznego, kształtując powojenne pokolenie polskiej inteligencji.

Tomasz Potkaj jest dziennikarzem i historykiem, autorem kilku książek z obszaru literatury faktu, m.in. "Kresy. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu".