Mówiąc nieco ironicznie, Andrzej Stasiuk jest dla Niemców kimś w rodzaju "ucywilizowanego dzikusa", przybysza z egzotycznego kraju, który opowiada statecznym mieszczanom o dziwnych obyczajach i rytuałach swojej puszczańskiej ojczyzny. Tyle tylko, że ten daleki, nieokrzesany kraj to Polska. Autor "Opowieści galicyjskich" od lat jeździ do Niemiec na spotkania z czytelnikami - prawdopodobnie za Odrą jest jednym z najlepiej rozpoznawanych polskich pisarzy. Pozornie to paradoks, że zatwardziały outsider występuje tam w roli autorytetu. Spójrzmy na to jednak z innej strony.

Od kulturowego łącznika - a taką rolę w pewnym sensie przyjął Stasiuk - wymaga się w towarzystwie ludzi rozumnych posiadania paru istotnych cech: niezależności poglądów, wrażliwości pozbawionej dogmatyzmu, zdrowej ironii, braku intelektualnego uwięzienia w lokalnym kontekście. Niemców Stasiuk interesuje właśnie dlatego, że w Polsce funkcjonuje jako outsider z przekonania - nie angażuje się, nie wydaje łatwych wyroków, trzyma się na dystans, z upodobaniem wędruje po peryferiach.
"Dojczland" jest najlepszym świadectwem tego właśnie dystansu - do świata i do samego siebie. Kiedy próbuję szukać literackich analogii, przychodzą mi na myśl świetne "Europeana" Patrika Ouředníka. Czeski pisarz spisał dzieje XX-wiecznej Europy językiem naiwnego kretyna, który po omacku porusza się w świecie absurdu, co i rusz łamiąc jakieś uświęcone tabu.

Autor "Białego kruka" posługuje się, rzecz jasna, własnym stylem i pomysłem, ale w "Dojczlandzie" - będącym czymś pomiędzy prowokacją a intymnym wyznaniem - Stasiuk bawi się w podobną grę. Wykorzystuje poetykę podróży, by z premedytacją udzielać niepoważnych odpowiedzi na poważne pytania. Gdzie przebiega granica między Wschodem a Zachodem? Czy Polacy mogą istnieć bez Niemców i Rosjan? Czy NRD to zagubione w germańskim żywiole rubieże Słowiańszczyzny? Na czym polega przysłowiowy niemiecki perfekcjonizm i formalne zapamiętanie? Narrator opowieści odkurza własną potoczną wiedzę o Niemczech, wyciąga zza pazuchy rozmaite stereotypy i - spoglądając na ojczyznę Goethego i Goebbelsa z okna pociągu - porównuje je z tym, co widzi.

To nie jest typowa proza podróżnicza (tak jak nie była nią "Jadąc do Babadag"), raczej ciąg skojarzeń - niekiedy groteskowych, czasami ostrych i bezwzględnych. Jednocześnie zaś "Dojczland" można czytać jako autoironiczną analizę stanu umysłu Polaka wrzuconego w niemiecki żywioł, płynnie przechodzącego od lęku do podziwu, od zdziwienia do lekceważenia, rozpaczliwie szukającego w germańskim krajobrazie jakichś znajomych, swojskich elementów.

Stasiuk zapewne nie miał świadomości, że wkroczy tą skromną książką w piekło polityki. W sytuacji, gdy na potrzeby nieustającej kampanii wyborczej topór wojenny między sąsiadami znów został odkopany, "Dojczland" nabrał dodatkowych znaczeń. Kpi z płaskich klisz politycznej propagandy, dotyka czułych miejsc i niejeden pozbawiony poczucia humoru czytelnik po obu stronach granicy dostanie podczas lektury białej gorączki. I bardzo dobrze - chciałoby się rzec.


Dojczland
Andrzej Stasiuk, Czarne 2007












Reklama