W ubiegłym miesiącu w Berlinie kilkaset osób zebrało się na dziedzińcu Zeughaus, najstarszego budynku przy reprezentacyjnym bulwarze Unter den Linden. Barokowe rzeźby konających postaci stanowiły odpowiednie tło dla imprezy zorganizowanej przez wydawcę niemieckiej edycji "Les Bienveillantes" ("Łaskawe").

Reklama

Autor tego 900-stronicowego monologu, 41-letni Jonathan Littell wyszedł na scenę w jasnym garniturze, który stał się swoistym znakiem firmowym jego publicznych wystąpień. Trzy miesiące temu tuż po ukazaniu się niemieckiego wydania miał na sobie podobny garnitur i chustę na szyi. W ręku trzymał szklaneczkę whisky i palił holenderskie cigarillo.

Prasa niemiecka nazwała go dandysem. Tym razem w miejscu, w którym obowiązywał zakaz palenia, Littell - przybyły tego popołudnia z Barcelony, gdzie mieszka z żoną i dwójką dzieci - wyglądał bardziej jak poważny młody historyk niż jak enigmatyczny pisarz. W swoim wprowadzeniu dyrektor muzeum wspomniał, że na podobnym podwyższeniu stał Hitler, kiedy odbierał parady wojskowe.

Littell zareagował na to uśmiechem. W dyskusji panelowej, podczas której Littell mówił po francusku - nie zna niemieckiego - brało udział dwóch historyków i badacz antysemityzmu. Littell odrzucił porównania do Dostojewskiego i Joyce’a. Wzruszał ramionami w reakcji na pytania, dlaczego w swojej książce tak bardzo koncentruje się na seksie i homoseksualnych fantazjach.

Reklama

Wolał mówić o teoriach historycznych i pracach badaczy Holocaustu. Widać było, że Littell nie lubi, gdy narzuca mu się interpretacje jego książki, nie chce też mówić o osobistych motywach, które skłoniły go do napisania tej powieści (podczas zimy spędzonej w Moskwie, odręcznie, w jednej wersji).

"Łaskawe", pierwsza poważna książka Littella (w 1989 r. opublikował „amatorską” powieść science-fiction, jak to sam nazywa), natychmiast wywołała burzę. Ukazała się we Francji latem 2006 r. Niektórzy krytycy okrzyknęli ją "pierwszym XXI-wiecznym arcydziełem", inni nazwali ją "wielkim wygłupem".

W dodatkach kulturalnych i czasopismach spierano się, czy jest to niedojrzała praca pełna stereotypów o homoseksualnych nazistach czy też wybitne dzieło pokazujące, że w społeczeństwie, które zatraciło wartości moralne, idealista łatwo może się stać mordercą.

Reklama

Większość niemieckich krytyków schłostała książkę niemiłosiernie. Francuska prasa spekulowała, że Littell nie jest prawdziwym autorem, a narrator to postać autentyczna. Littella porównywano do Prousta, Stendhala i Flauberta, jak również do markiza de Sade i Jeana Geneta - pisarzy, których pociągało przedstawianie zła. Gorącą atmosferę wokół książki podsycało to, że jako druga pozycja w dziejach zdobyła jednocześnie Prix Goncourt i nagrodę Akademii Francuskiej.

Członek jury Goncourta Jorge Semprun, pisarz hiszpański, który emigrował do Francji po objęciu władzy przez reżim gen. Franco, walczył w ruchu oporu i został zesłany do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, nazwał powieść "najważniejszą książką" minionego półwiecza. Przez następne 20 lat "każda książka o Holocauście będzie zestawiana z pracą Littella” - dodał.

Dzięki temu rozgłosowi do tej pory sprzedało się we Francji aż 800 tys. egzemplarzy. Wydawca - Gallimard - w pewnym momencie wstrzymał druk najnowszego odcinka "Harry’ego Pottera", aby sprostać gigantycznemu popytowi na powieść Littella. Autor, który wbrew francuskiej tradycji wynajął agenta, aby wynegocjował dla niego jak najlepsze warunki, został bogaczem.

Krytycy od początku wyraźnie się spolaryzowali na zachwyconych i zniesmaczonych. "W najnowszej historii literatury francuskiej żaden początkujący pisarz nie zademonstrował tak imponującej ambicji oraz umiejętności oddawania historycznych szczegółów i spokojnego ukazywania grozy" - napisał krytyk tygodnika "Le Nouvel Observateur". Inni chwalili Littella za umiejętność "przełożenia codzienności totalitarnego reżimu na temat literacki". We Francji opublikowano już cztery książki o "Les Bienveillantes" i debata o wartości oraz znaczeniu tej powieści trwa w najlepsze.

Jej przeciwników można podzielić na dwa podstawowe obozy. Pierwszy krytykuje autora za historyczną nierzetelność oraz mieszanie fikcji z rzeczywistością w tak delikatnym temacie. Drugi kwestionuje prawomocność próby wchodzenia w umysł nazistowskich morderców i tym samym zrozumienia ich, a także przedstawiania Holocaustu jako jeden z historycznych przypadków ludobójstwa, niewyróżniający się niczym szczególnym.

"Za każdym razem, kiedy Littell próbuje wejść głębiej niż tylko cytowanie nazistów i przytaczanie ich koncepcji ideologicznych, traci całą wiarygodność” - napisał pewien niemiecki krytyk, dodając, że zawarte w książce opisy codziennego życia w nazistowskich Niemczech mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Z kolei francuski recenzent oddał odczucia wielu czytelników, kiedy stwierdził, że główny bohater powieści jest "całkowicie niewiarygodnym” połączeniem oficera SS, homoseksualisty, brata pożądającego własnej siostry i syna snującego fantazje o zamordowaniu matki.

Reżyser Claude Lanzmann, którego 9-godzinny dokument "Shoah" Littell wymienił jako jedną z inspiracji do napisania książki, początkowo był jej zawziętym krytykiem, ale po spotkaniu z autorem złagodził swoje stanowisko. W opublikowanym w Niemczech wywiadzie Lanzmann skomplementował Littella (w gruncie rzeczy komplementując samego siebie): "Littell jest bardzo utalentowany. Znam temat jego książki i zaskoczyła mnie przede wszystkim jej absolutna rzetelność historyczna. Wszystko się zgadza, nazwiska ludzi i nazwy miejscowe. Pomyślałem sobie, że są tylko dwie osoby, które potrafią w pełni zrozumieć tę książkę: Raul Hilberg [nieżyjący amerykański historyk i autor "Zagłady Żydów 1933 – 1945"] i ja”.

Niemieckie wydanie ukazało się w lutym i wywołało równie gorące reakcje jak we Francji. Pierwsze 100 stron opublikował w odcinkach dziennik "Frankfurter Allgemeine Zeitung" i powstała strona internetowa, na której eksperci odpowiadają na związane z książką pytania. Przez pierwsze dwa tygodnie ukazywały się recenzje napisane przez historyków, badaczy Holocaustu i krytyków literackich, w większości bardzo negatywne.

"Dlaczego mielibyśmy czytać książkę napisaną przez wykształconego idiotę, który źle pisze, prześladują go seksualne perwersje i zatracił się w ideologii rasistowskiej i archaicznej wierze w los? Niestety, jeszcze nie znalazłam na to odpowiedzi" - napisała Iris Radisch na łamach "Die Zeit". To miażdżące przyjęcie przypuszczalnie sprawiło, że sprzedaż „Les Bienveillantes” w Niemczech lokuje się poniżej oczekiwań, aczkolwiek w ostatnich tygodniach powieść osiągnęła szóste miejsce na liście bestsellerów "Der Spiegel".

To, że Littell udzielił w ubiegłym roku niewielu wywiadów i prawie całkowicie ignorował "wrogie" prośby o wytłumaczenie pewnych aspektów książki, tylko podgrzewało atmosferę debaty.

"To jest dla mnie przede wszystkim uciążliwość" - powiedział Littell dzień po imprezie w muzeum, kiedy spotkaliśmy się w jego hotelu w centrum Berlina. "Przedziwna sprawa. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego wokół mojej książki jest tyle szumu. Nie mogę przez to iść dalej w swoim życiu, robić nowych rzeczy" - stwierdził.

Udzieliwszy kilku wywiadów francuskim i hiszpańskim gazetom Littell prawie przestał rozmawiać z prasą. "Starałem się, jak mogłem, ale nie mogę sam oceniać swojej książki. Teraz każda ocena jest możliwa i nie sposób zdecydować, która z nich jest trafna. Za 50 lat, jeśli ludzie wciąż będą czytali moją książkę, to dojdą do wniosku, że nie jest najgorsza".

"Moi bracia ludzie, pozwólcie, że opowiem wam, jak to było" - brzmi pierwsze zdanie książki. I Littell opowiada, przedstawiając wyimaginowane wojenne wyczyny Obersturmbannfuehrera Maximilliana Aue, w tym także drastyczne opisy likwidacji Żydów w polskich i ukraińskich wioskach, rzezi w Babim Jarze, walk na froncie rosyjskim i bitwy pod Stalingradem, okupowanej Francji i zbombardowanego Berlina. Obrazy te przywołuje ze swojej pamięci Aue, który przeżył wojnę i mieszka na południu Francji.

Jeśli chodzi o życie prywatne Aue’ego, które obejmuje namiętną miłość do siostry bliźniaczki oraz skomplikowane stosunki z matką i kolegami z SS, to nazistowski oficer cierpi na poważne luki w pamięci. Podczas wojny Aue spotyka postaci historyczne takie jak Adolf Eichmann, z którym toczy dyskusję na temat Kantowskiego imperatywu kategorycznego. Spotyka nawet Hitlera, którego gryzie do krwi w nos. Są też jednak postaci zmyślone. Bohaterowie i wydarzenia składają się na historyczny fresk ukazujący reżim nazistowski, niemiecką kulturę i wojenną Europę.

Littell przychodzi na spotkanie do kawiarni koło jego hotelu w sportowym garniturze, pod który włożył czarny podkoszulek z białym napisem "I would prefer not to" (Wolałbym nie). Jest to dopiero jego trzecia wizyta w Berlinie, a przecież powieść w dużej części rozgrywa się właśnie w stolicy III Rzeszy. Siedzi twarzą w stronę Gendarmenpark i próbuje zamówić cortado, espresso z odrobiną mleka, popularne w krajach hiszpańskojęzycznych. Dwie minuty później podają mu duży dzbanek gorącego mleka i odrobinę kawy. - Joder [hiszpańskie przekleństwo], tutaj tego nie dostanę - Littell mówi po angielsku znacznie mniej wykwintnie niż po francusku, w czym nie ma chyba nic zaskakującego.

Tłumaczy mi, skąd wziął się pomysł na książkę: "Kiedy byłem młody, fascynował mnie front rosyjski, a potem wszystko to jakoś się połączyło z innymi doświadczeniami mojego życia. Pierwotnie zamierzałem napisać o niemieckim żołnierzu biorącym udział w walkach z Rosją. Holocaustu w ogóle miało nie być. Od początku wiedziałem, że powieść będzie napisana w pierwszej osobie. Kiedy zacząłem zagłębiać się w ten temat, skupiłem się na SS i ich spojrzeniu na rzeczywistość. SS zajmowała się głównie eksterminacją Żydów, więc książka w sposób naturalny poszła w tym kierunku".

Ale to jest właśnie kluczowe pytanie: dlaczego wybrał pan na swojego bohatera oficera SS? Dlaczego "udzielił pan głosu sprawcom", jak to ujął Lanzmann?

"Generalnie sprawcy interesują mnie znacznie bardziej niż ofiary, ponieważ to oni są aktywni i zmieniają rzeczywistość. Ofiarę łatwo jest zrozumieć: dzieje się jej coś strasznego i reaguje odpowiednio do tego. Ale nie ma tutaj nic do zbadania i zrozumienia. Sprawca jest trudniejszy do zrozumienia, tak samo jak machina, w której funkcjonuje. Udzielając głosu sprawcy, można dowiedzieć się czegoś, co wpłynie na nasze spojrzenie na dzisiejszy świat".

Były inne przypadki ludobójstwa - dlaczego postanowił pan zająć się akurat Holocaustem?

"Interesuje mnie kwestia przemocy państwowej, przemocy na masową skalę, a nie indywidualnej przemocy kryminalnej. Przypadek niemiecki jest najskrajniejszym, a tym samym najciekawszym przykładem przemocy państwowej. Skupiłem się na wymordowaniu Żydów, ponieważ przede wszystkim przeciwko nim ta przemoc była wymierzona".

Punktem wyjścia do napisania książki było pytanie, które sobie postawił: jak by się zachował, gdyby urodził się w 1913 r. i został nazistą. "Aue jest takim samym nazistą, jakim byłbym ja - bardzo uczciwym, bardzo zaangażowanym, pełnym poświęcenia i zainteresowanym kwestiami moralnymi".

A zatem główny bohater jest w jakimś sensie bliski panu?

"Okej, niech tak będzie".

Czy może pan powiedzieć "Aue c’est moi?"

"Bez przesady. To byłoby nadmierne uproszczenie. Ale do budowy postaci użyłem pewnych aspektów własnej osobowości".

Jeden z zarzutów stawianych książce brzmi, że jest w niej dużo drastycznych opisów nazistowskich bestialstw, jak również perwersyjnych, niemal pornograficznych scen seksualnych, w tym kazirodczych.

Littell udziela swojej standardowej odpowiedzi na to pytanie: "Nie mam na to precyzyjnego wyjaśnienia".

Littell urodził się w 1967 r. w Nowym Jorku w rodzinie żydowskiej. Jego ojcem jest Robert Littell, znany autor powieści szpiegowskich rozgrywających się na terenie ZSRR. (W 1998 r. opublikował wywiad rzekę z Szymonem Perezem). Littell mówi, że jego ojciec opowiadał o Holocauście, ale „nie jakoś szczególnie oryginalnie”. Większość jego rodziny z obu strony emigrowała do Stanów Zjednoczonych z Rosji pod koniec XIX w. - nazwisko przodków ojca brzmiało Lidsky - "a zatem nie słuchałem bezpośrednich relacji".

Był jeszcze małym dzieckiem, kiedy rodzina przeprowadziła się na dłużej do Francji. Po zdaniu francuskiej matury Littell wrócił do USA, żeby studiować w Yale. W 1992 r. postanowił pojechać do Bośni, ponieważ chciał zobaczyć tę wojnę z bliska i chciał pomóc ofiarom. Zaczął tam pracować dla francuskiej organizacji pomocowej i przez następne dziesięć lat brał udział w misjach humanitarnych w różnych krajach świata.

"Miałem wielką satysfakcję, ponieważ była to realna pomoc, która przynosiła natychmiastowy skutek. Przyjeżdżało się do afrykańskiej wioski, w której 20 dzieci zmarło z głodu, a przez następny tydzień liczba zgonów wyniosła tylko cztery" - wspomina. Był także w Kongo, Sierra Leone, Czeczenii i innych krajach kaukaskich.

Czy któreś z tych doświadczeń trafiły do pana książki?

"W tym okresie nie myślałem o zbieraniu materiałów do przyszłej powieści. Jeśli coś z tego czasu trafiło do książki, to tylko ze wspomnień".

W 2001 r. zrezygnował z pracy i zaczął gromadzić dokumentację do książki, co zajęło mu kilka lat. W tym okresie pracował również jako konsultant dla organizacji humanitarnych.

Jednym z ważnych wydarzeń historii współczesnej, które odcisnęły swoje piętno na pańskiej powieści, była wojna wietnamska.

"Należę do pokolenia głęboko naznaczonego przez Wietnam. Byłem małym chłopcem, ale Wietnam pojawiał się w salonie każdego dnia" - znacznie częściej niż Holocaust, Izrael czy cokolwiek innego. Przez całe moje dzieciństwo codziennie oglądaliśmy tę wojnę w telewizji. Strasznie się bałem, że dostanę powołanie, wyślą mnie do Wietnamu i każą zabijać kobiety i dzieci, które nic mi nie zrobiły. W dzieciństwie cały czas obecna była możliwość zostania potencjalnym sprawcą.

Z kolei mój tata podczas II wojny światowej próbował zarobić na życie w Brooklynie i myślał sobie, "gdybym był teraz w Europie, naziści by mnie zabili". A więc on patrzy na rzeczywistość z punktu widzenia ofiary. To jest sprawa pokoleniowa.

Czy określiłby się pan jako Żyd?

"Absolutnie nie".

Czy pana ojciec określa się jako Żyd?

"Bardziej niż ja. Nigdy regularnie nie chodziłem do synagogi. Sądzę nawet, że częściej bywałem w kościołach niż synagogach. Dla mnie judaizm jest raczej zjawiskiem historycznym. Mój ojciec mówi, że jesteś Żydem, ponieważ ludzie, którzy chcą cię zabić, tak cię definiują. Ja na to mówię, że jeśli ktoś chce poderżnąć mi gardło, bo jestem Żydem, to jest kompletnym obłąkańcem - to nie zrobi ze mnie Żyda".

W okresie, który obejmuje pańska książka, myślenie, o jakim mówi pański ojciec, z pewnością z wielu ludzi zrobiło Żydów. Jak się pan do tego odnosi?

"Moje odczytanie tego, co nazywa się Holocaustem, także jest mniej żydowskie i mniej judeocentryczne niż odczytanie mojego ojca. Moim zdaniem to, co się stało, było znacznie szersze niż kwestia „Niemcy zabijają Żydów”. Angielskie słowo „holocaust” z pewnością źle opisuje to, co się wydarzyło. Jest to pojęcie religijne, nabrzmiałe ahistorycznymi sensami. Słowo „shoah” moim zdaniem nie jest lepsze. Ta sprawa budzi kontrowersje wśród historyków. Raul Hilberg określił to jako „zagładę [destruction] Żydów”, ale spotkała go za to krytyka, ponieważ taką samą terminologią posługiwali się naziści. Ulrich Herbert nazywa to „narodowo-socjalistyczną polityką eksterminacji” i uważam, że jest to znacznie trafniejsze określenie, ponieważ obejmuje również eksterminację homoseksualistów, Cyganów, niepełnosprawnych i innych mniejszości".

Według Littella „narodowo-socjalistyczna polityka eksterminacji” była „tylko jednym z wielu przypadków ludobójstwa na dużą skalę, które zdarzyły się w dziejach ludzkości”. Ale czy niesprowokowany charakter zagłady Żydów, ideologia, która się za tym kryła, aparat, który stworzono do realizacji tego projektu nie czynią go wyjątkowym?

"Rozumiem argumenty o wyjątkowości Holocaustu, ale się z nimi nie zgadzam. Zasadniczy argument brzmi, że naziści chcieli zabić wszystkich Żydów, ale nie widzę różnicy między tym a polityką eksterminacyjną wymierzoną - i zrealizowaną na dużą skalę - w takie grupy jak chłopi w ZSRR lub w Kambodży. Każde ludobójstwo jest wyjątkowe".

Jednym z jego celów jest pokazanie, "jak to się stało" - mówi Littell. Ale chce również pokazać, że nie jest to wyłącznie konflikt między Niemcami i Żydami. "Jeśli dokonamy takiej redukcji, wtedy każdy będzie mógł powiedzieć: Dlaczego miałoby nas to obchodzić? Właśnie to uważam za niebezpieczne w żydowskim skupianiu się na pamięci. Wiele innych ofiar zostawia to z boku".

Ale ideologia nazistowska była jednoznacznie wymierzona w Żydów jako rasę. "Myślę, że eksterminacja Żydów jest problemem uniwersalnym, dotyczy wszystkich. Poza tym uważam, że dzisiaj ta kwestia jest wykorzystywana do celów politycznych w Izraelu. Pewne wydarzenie głęboko mnie zszokowało. Pojechałem do Birkenau i przez kilka dni zbierałem tam dokumentację do książki. Któregoś dnia byłem w wieży strażniczej nad wejściem. I wtedy przyjechało kilka autobusów z izraelską młodzieżą - na oko 16-latkowie, młodzież szkolna. To było coś zdumiewającego. Najpierw weszli pod łuk bramy. Potem rozwinęli wielkie flagi izraelskie, pomaszerowali do miejsca, gdzie były komory gazowe i zostali tam przez trzy minuty – nauczyciel prawdopodobnie coś im tłumaczył. Później pomaszerowali z powrotem, machając flagami, i zwinęli je pod bramą. Potem chłopcy zaczynają palić papierosy i klepać dziewczyny po tyłkach, a wreszcie wszyscy odjeżdżają. Ta ceremonia nie ma nic wspólnego z tym, co się naprawdę stało w Auschwitz. To jest raczej powiedzenie tej młodzieży: „Słuchajcie, przyszli żołnierze izraelscy, tutaj widzicie, dlaczego będziecie walczyć”. To jest pewien mechanizm polityczny, bez związku z tym, co się wydarzyło. Uważam, że Holocaust jest wykorzystywany politycznie, w odróżnieniu od polityki eksterminacyjnej nazistów wobec innych grup - Rosjan, homoseksualistów, Cyganów".

Spytany, czy jego zdaniem Holocaust kształtuje dzisiejsze działania Izraela, odpowiada: "Z jednej strony Izrael jest państwem, które przeżyło poważną traumę i Holocaust wpędził je w ostrą paranoję. Z drugiej strony jest też chciwość, grabież ziemi i podobne historie. Nie ma na to żadnego usprawiedliwienia. Przykro mi, ale nie można tego usprawiedliwić traumami sprzed 60 lat".

Przyznaje, że swoją rolę z pewnością odgrywa „organiczny strach”, ale natychmiast dodaje: "którego ja w sobie nie mam. Nie czuję strachu. Paradoksalnie Izrael, który został stworzony jako bezpieczne schronienie dla Żydów, stał się dla nich najniebezpieczniejszym miejscem na świecie. A dodatkowo spowodował, że sytuacja Żydów w innych krajach jest bardziej niebezpieczna".

Littell mówi, że Izrael wykorzystuje Holocaust do usprawiedliwiania "niedopuszczalnych” działań, mając na myśli sytuację na terytoriach okupowanych, a działania izraelskiej armii zestawia z zachowaniami nazistów w okresie przed ich dojściem do władzy.

Naprawdę porównałby Pan te dwie rzeczy ze sobą?

"Nie, nie możemy tego porównywać, bo na terytoriach okupowanych absolutnie nie można mówić o ludobójstwie, ale Izraelczycy dopuszczają się potwornych rzeczy. Gdyby rząd pozwolił żołnierzom robić gorsze rzeczy, toby robili. Każdy mówi: „Spójrzcie, jak naziści traktowali Żydów jeszcze przed Holocaustem: obcinali im brody, publicznie ich upokarzali, zmuszali ich do sprzątania ulic”. Na terytoriach okupowanych takie rzeczy dzieją się codziennie. A teraz mają w Izraelu całe pokolenie obłąkanych Rosjan, których nic nie obchodzi i którzy są bardzo prawicowi. Myślę, że Izraelczycy powinni lepiej przyjrzeć się sobie. Kiedy czytają książkę taką jak moja, nie powinni patrzeć tylko na aspekt żydowski. Z praktycznego punktu widzenia ważne jest, aby osiągnąć pewien stopień zrozumienia i zastosować je do obecnych zdarzeń, może coś poprawić. Siedzenie i gadanie z historykami o tym, co się stało 60 lat temu, nie jest zbyt ciekawe, jeśli się tego nie zastosuje do obecnych wydarzeń".

Na przykład jakich?

"Na przykład to, co robią Amerykanie w Iraku, jest niedopuszczalne. Nie mówię o wojnie, tylko o torturach i takich rzeczach jak Abu Ghraib. Jeśli zrozumiesz Niemców sprzed 60 lat, to może uświadomisz sobie, że nie różnisz się od nich aż tak bardzo jako Amerykanin czy Izraelczyk. Może uda nam się użyć naszych mechanizmów społecznych, żeby zapobiec całkowitemu zejściu naszych społeczeństw na złą drogę".

Jest pan dumny z książki?

"Bezsensowne pytanie".

Dlaczego? Ludzie odczuwają dumę.

"Nie wiem, w tym momencie nie potrafię odpowiedzieć".

Czy jest jakiś fragment, który szczególnie się panu podoba?

"Podoba mi się cała pierwsza część. W pierwszym akapicie nic nie zmieniłem, poza „bracia ludzie”. Pierwotnie było „przyjaciele”, ale to nie działało tak dobrze".

Teraz, kiedy jest pan znany, chciałby pan poznać jakichś pisarzy?

"Nie, większość pisarzy jest zupełnie nieciekawych".

A co z czytelnikami, którzy chcieliby pana poznać albo dowiedzieć się o panu czegoś więcej?

Littell pokazuje na swój T-shirt: "Wolałbym nie".

"Wie pan co" - podsumowuje Littell w ramach opóźnionej odpowiedzi na pytanie o jego motywy, a może również o motywy jego bohatera - "życie jest kwestią poszukiwania sensu: o co w tym wszystkim chodzi? Czy jesteśmy tutaj po to, żeby się dobrze bawić? Zarabiać pieniądze? Uprawiać seks? Na pewno nie. Potem jest ta cała historia z religią. Mnóstwo ludzi znajduje w tym sens życia – ja nie. Wyznaję pogląd, że nasze istnienie jest całkowicie bezsensowne i całkowicie absurdalne i wszystkich strasznych rzeczy, które sobie nawzajem robimy, nic nie usprawiedliwia. Pytanie brzmi zatem, jak przejść przez życie, jeśli zaakceptuje się te warunki brzegowe. Osobiście życie czasem wydaje mi się dosyć zabawne, ale na ogół jest dość ponure. Skupiam się na ponurym aspekcie, bo jest bardziej widoczny".