Max Fuzowski: Tematyka polsko-amerykańska była obecna w "Dolorado" i "Szczuropolakach". Powraca pan do niej także w najnowszej minipowieści "Bzik prezydencki".
Edward Redliński: Tematyka ta była obecna w moich książkach od początku, odsyłam od "Listów z rabarbaru". W opowiadaniu "Zdrada" chłopak czyta na pastwisku Londona, Curwooda, Maya i pogardliwie rzuca kamieniami w swoje krowy, bo przeszkadzają mu zachwycać się kowbojami, preriami, Indianami. W opowiadaniu "Farma" tenże chłopak - już student - planuje z ojcem nowoczesne gospodarstwo na styl amerykański. Opowiadania te pisałem w roku 1965, 40 lat temu. Sprawdziło się, jestem wieszczem (śmiech). Tematu polsko-amerykańskiego przybywało i będzie przybywać proporcjonalnie do tego, jak przybywa "Ameryki" w naszych fabrykach, sklepach, mediach i - co najważniejsze - w głowach. "Bzik prezydencki" traktuje między innymi o amerykanizacji naszych życiowych wyborów.

Reklama

Pan pojechał do Stanów Zjednoczonych na kilka tygodni, a mieszkał tam aż siedem lat.
Z tych siedmiu lat pięć zeszło mi na wyplątywaniu się z matni, w którą wplątałem się - lekkomyślnie - w pierwszych tygodniach i miesiącach. No i dobrze. Bo gdybym wrócił po sześciu tygodniach... Amerykańscy turyści wracali z dwutygodniowych wycieczek do PRL, Bułgarii, ZSRR - zachwyceni.

Stany Zjednoczone dały panu tak bardzo w kość, że teraz z jakichkolwiek objawów sympatii do USA potrafi pan wyłącznie kpić?
W kość dały mi nie Stany, ale ja sobie sam. Bo Stany - jako państwo i obywatele - zachowały się wobec mnie wielkodusznie. Dały mi wizę wjazdową - choć mi się nie należała, gdy stałem się nielegalny - nie aresztowano mnie i nie deportowano, lecz wręcz przeciwnie: zaoferowano mi trzymiesięczny pobyt na warsztatach pisarskich na Uniwersytecie w Iowa, a potem wspaniałą, pięciotygodniową podróż po USA. Zapraszano mnie na różne imprezy, spotkania, wywiady. Również Polonia w Nowym Jorku i Chicago była wspaniałomyślna. "Nowy Dziennik" drukował moje opowiadania, Centrum Polsko-Słowiańskie oferowało pracę, a prywatnych osób, które oferowały mi życzliwość i pomoc, nie zliczyłbym na dwustu palcach.

Polaków mieszkających w Nowym Jorku wykpił pan jednak w "Szczuropolakach".
Bzdura! Polaków, którzy świadomie wybrali Nowy Jork czy Amerykę i czują się tam szczęśliwi, szczerze podziwiam. I szczerze życzę im wszystkiego najlepszego. Zaś "Szczuropolacy" to opowieść o Polakach nieszczęśliwych, oszukanych. I to oszukanych nie przez Amerykę, ale przez mit Ameryki. Jeśli w "Szczuropolakach" kpię, to z naszych frajerskich wyobrażeń amerykańskiego dobrobytu, sukcesu, szczęścia. Jest Ameryka mityczna - i jest Ameryka realna. Podobnie jak istnieje mityczna, rajska leśniczówka na Mazurach i ta druga, realna - taka z myszami, kleszczami, przeciekającym dachem i okolicznymi złodziejami.

Reklama

W ogóle ostatnio lubi pan kpić. Czy to w "Bziku prezydenckim", czy "Transformejszen", czy też w "Telefrenii" …
Dlaczego ostatnio? Kpię, jak to pan złośliwe określa, od początku: od pierwszych tekstów w studenckim "Politechniku" i "Paralaksie" i od debiutanckich "Listów z rabarbaru". Uważam poczucie humoru za łaskę. Dar boży. Nie każdego pisarza Pan Bóg tą łaską obdarzył. Na przykład genialnych Dostojewskiego, Tołstoja, Turgieniewa - nie obdarzył. Orzeszkowej, Żeromskiego, Iwaszkiewicza - też nie. A Sienkiewicza, Prusa, Schulza, Witkacego, Gombrowicza, Różewicza, Mrożka, Głowackiego, Masłowską - obdarzył. Więc proszę mi z poczucia humoru nie czynić wady. Jadę tym samym pociągiem co Gombrowicz czy Różewicz - choć chyba w ostatnim wagonie.

W "Telefrenii" drwi pan z polskiego katolicyzmu w obliczu śmierci Jana Pawła II...
Protestuję! Umieranie i śmierć Jana Pawła II przeżywałem głębiej i boleśniej niż śmierć rodzonego ojca - gdy miałem 33 lata, niż śmierć rodzonej matki - gdy miałem 6 lat. A w kwietniu 2005 roku kończyłem lat 65 i byłem już dorosły. Wyznałem to już kilka razy publicznie: tę śmierć przeżywałem jak własną, umierałem razem z Nim. Paradoks: takie umieranie nie byłoby możliwe, gdyby nie media, a zwłaszcza telewizja. "Telefrenia" jest o tej ambiwalencji: o dewastującym wpływie mediów, a zarazem ich pozytywnej mocy.

Akcja "Bzika prezydenckiego" toczy się wokół wyborów amerykańskiego prezydenta. Jakub chce, aby został nim jego syn. Skąd taki pomysł?
Z kory mózgowej. I życia. Naszego, polskiego. Wybory prezydenckie stały się konkurencją popularniejszą od piłki nożnej, kibicujemy kandydatom jak Kubicy czy Gołocie. A w książce jest dużo o amerykańskich prezydentach, bo naśladujemy - a nawet małpujemy - wybory nie francuskie, nie niemieckie, ale właśnie amerykańskie.

Reklama

To dobrze, że wybory wygrał Obama?
Nie jestem ci ja taki szalony, żeby mniemać albo nie mniemać, co dla Amerykanów dobre, a co nie.

Pański bohater Jimmy Dąbrowski powiada w "Bziku...", że czarnoskóry kandydat, jeśli wygra, nie porządzi długo. "Ubiją go".
Proszę nie utożsamiać mnie ani z Jimmym, ani jego żoną.

Pytam o pańskie zdanie.
Nie ubiją. Amerykańskie interesy potrzebowały nowej sympatycznej maski. Żeby za tym sympatycznym, nowoczesnym parawanem robić swoje. Clinton też był młodzieńczy, superinteligentny, sympatyczny. A Serbię zbombardował...

Zastanawiam się, czy gdyby udało się panu odnieść w USA wielki sukces, powiedzmy, taki na miarę Jerzego Kosińskiego czy choćby Janusza Głowackiego, też by pan te Stany tylko krytykował?
Powtórzę: ja krytykuję nie Amerykę, a nasze polskie - naiwne - mity o Ameryce. Dalej: Czyżby nie czytał pan "Wystarczy być" i "Pustelnika z 69 ulicy" Kosińskiego? "Ostatniego cięcia", "Antygony w Nowym Jorku", "Polowania na karaluchy" Głowackiego? Przy tych utworach moje amerykańskie aluzje są łaskotkami. A co do sukcesu: żeby przegrać albo wygrać w amerykańskim wyścigu, trzeba było w nim wystartować. Kiedy mi zaproponowano przekład "Konopielki" i "Dolorado" - odmówiłem. Nie wystartowałem w wyścigu, ja wyścig obserwowałem. Na przykład Kosiński w jednym z ostatnich wywiadów - odwiedziwszy Polskę w 1990 roku - wyznał, że cały emigracyjny okres jego życia był pomyłką. Jak, czym, ile Głowacki płacił za swoje sukcesy w Ameryce - sam opisał, ze wspaniałą autoironią w książce "Z głowy". Dla jasności: Głowackiego znam, lubię i podziwiam od 40 lat, a jego twórczość niezmiernie cenię. A co do mnie: moim marzeniem było wyplątać się z osobistej matni i długów, a potem wrócić do Polski. Wróciłem, zarabiałem w Polsce złotówki, kupowałem w kantorze dolary i wysyłałem je do Ameryki, bo długów nie znoszę. Moim sukcesem jest, że - cudem - wróciłem żywy. A wolę siebie żywego niż nieżywego. Bo wielu, i to o niebo ode mnie, padło w tym amerykańskim wyścigu. Nazwisk oszczędzę. A wielu nie da rady wrócić. Co do sukcesu... Smaku tzw. sukcesu i sławy spróbowałem, mając lat 27, po "Listach z rabarbaru". I byłem dostatecznie inteligentny, żeby wyobrazić sobie "sukces" i "sławę" 100 razy większe. Dlatego, gdy zaczęło być głośno wokół "Konopielki", zaszyłem się na trzy lata na wsi, aby przeczekać ten rozgardiasz. Co do wyścigu: z nikim się nie ścigałem i nie będę. Jeśli już, to z samym sobą. Jak? Pisząc do szuflady kolejne, coraz lapidarniejsze wersje. Uważałem i uważam, że wyjazdy za granicę - budują. Ale emigracja - niszczy. Wyjątki typu Conrad czy Polański pozostaną wyjątkami nie do powtórzenia. Prus, Sienkiewicz, Żeromski, potem Iwaszkiewicz, Wajda, Szymborska, Różewicz, Penderecki, a także Karol Wojtyła i Lech Wałęsa - nie emigrowali.

Pan nie wierzy w karierę od pucybuta do milionera?
Brzydzi mnie słowo "pucybut". I ten zawód. Człowiek powinien czyścić buty sam sobie. Milioner też.