Joanna Rolińska: Twierdzi pan, że tylko mądrość i moralność nadają odpowiednią rangę dziełu literackiemu. Jaka jest pana definicja literatury moralnej?
Eustachy Rylski: To literatura, która zajmuje się nie tylko opowiadaniem historii, ale również czemuś się przeciwstawia, do czegoś przekonuje, przy czymś się upiera i o coś walczy. Ja nie mam specjalnego nabożeństwa do talentu. Talent jest jak ładne oczy, człowiek się taki rodzi i koniec, a na mądrość trzeba sobie zapracować. Ona jest dużo szlachetniejszym rodzajem zalety intelektualnej niż talent. Oczywiście nie należy oczekiwać od wszystkich pisarzy literatury najwyższych kwalifikacji etycznych i intelektualnych. Bogu dzięki, że chlebem codziennym literatury jest opowiadanie fabuł! Ale niektórzy pisarze powinni, a nawet mają obowiązek sądzenia świata i wymierzania światu sprawiedliwości. Sam siebie do nich nie zaliczam.

Reklama

To jaki jest powód, dla którego pan stawiający tak wysokie wymagania literaturze, sam ją uprawia?
Jeślibym miał znaleźć jakąś wartość w mojej literaturze, poza jej zaletami fabularnymi, to bym powiedział, że jest to rodzaj dumy.

Jak należy to rozumieć?
Nie będąc człowiekiem dumnym, opowiadam dumne historie. Moja debiutancka mikropowieść "Stankiewicz", poza wszystkimi literackimi nieporadnościami i bylejakościami, jest dumna. Historia, którą przytaczam, losy człowieka, który po latach spotyka kozackiego zabójcę swojego ojca - powstańca, nie domaga się łatwego zrozumienia, ciepła, ani żadnych względów. Nie wzywa Boga ani ojczyzny. Jest od początku do końca skazana na samą siebie, a jej bohater jest ponad wszystko, nawet ponad swój los. Znalazłbym kilka podobnych przykładów w moich innych próbach prozatorskich, scenariuszowych, dramaturgicznych.

Czyli interesuje pana problem niezależności i wolności wewnętrznej?
I nadaremności. Antoine de Saint-Exupery w traktacie filozoficznym "Twierdza", wspomina Tuarega, który oswoił i nieprzytomnie pokochał saharyjskiego lisa. Pewnej księżycowej nocy lis dał nogę i nigdy nie powrócił. Kiedy towarzysze go pocieszali, Tuareg odpowiedział: "nie ma takiego lisa, który wzbogaciłby pustynię moją miłością. Nad tym, przyjaciele, boleję". Mądra i gorzka opinia. Świat jest pustynią. Przepada w nim wszystko. Ale powinniśmy się, mimo to, zaprawiać w naszych zaletach i cnotach, bez względu na ich nadaremność.

Reklama

W imię czego?
W imię dumy. Może wyłącznie. Mamy być wojownikami bez wiary, żołnierzami bez nadziei.

Czy jest ktoś wśród współczesnych pisarzy polskich kto, według pana kryteriów, tworzy dumne powieści?
Nie namówi mnie pani na potwierdzenie lub zaprzeczenie.

Dlaczego nie przyznaje pan sobie prawa do tworzenia literatury wymierzającej światu sprawiedliwość?
Bo to musiałaby być wielka sprawiedliwość a ja na taki sąd świata nie zawezwę. Nie ten talent, nie ta literatura i przede wszystkim, nie ta osobista dzielność. Proszę jednak nie myśleć, że to moja obsesja. Dziennikarze pytają, więc odpowiadam. Nie mam moralnych kwalifikacji, by sądzić innych.

Reklama

Można sądzić siebie.
Ja programowo nie piszę o sobie, uważam, że pisanie o sobie ma sens tylko wtedy, gdy jest ku temu jakiś powód. Najczęściej go nie ma i wtedy pisanie o sobie jest nieprzyzwoitością. Pisarz i jego życie muszą być pasjonujące. Bo literatura to twórca i jego dzieło - pół na pół. Dobra książka to tylko dobra książka, a literatura to jest dobra książka plus pisarz. Czym byłyby powieści i opowiadania Hemingwaya, gdyby nie sam autor, albo co by nas obchodziły dylematy moralne Lorda Jima, gdybyśmy nic nie wiedzieli o Conradzie? Czym byłaby cała twórczość Gombrowicza, gdyby wyprowadzić z niej autora? Powinniśmy być w równym stopniu ciekawi książek pisarza, co jego samego. Pisarz to ma być rajski ptak. Ma być zawsze krok przed swymi książkami, a w miarę upływu lat powinien dostojnieć, zamieniając się w instytucję, a po śmierci w pomnik. Jak nieceniony przeze mnie Herbert lub bardzo lubiany Kapuściński. Z tym u mnie jest beznadziejnie. Na spotkaniach ze mną nie ma tłumów, nie dostaję listów od czytelników, nie bywam laureatem prestiżowych nagród czy beneficjentem atrakcyjnych stypendiów, nie jestem cytowany, porównywany i jak sadzę nikogo nie zapładniam. Dlatego uważam siebie za świetnego autora, nie za pisarza. To zasadnicza różnica.

Ma pan duży dystans do swojej twórczości. Czym dla pana jest pisanie?
Cholernym egoizmem. Ale i przygodą. Bez złudzeń jednak. Każda przygoda, której doświadczamy, jest okupiona czyimś cierpieniem lub stratą. Od przygód erotycznych do tych związanych z wyszukanym jedzeniem na przykład. Moja przygoda z literaturą też ma swoje ofiary - niektórych czytelników być może i na pewno moją bliższą i dalszą rodzinę, zmuszoną znosić mój status dziwoląga i do tego udawać, że jest z tego zadowolona.

Debiutował pan w wieku lat 40 dwiema krótkimi powieściami: "Stankiewicz" i "Powrót" - bardzo dobrze ocenionymi przez krytykę. Potem zamilkł pan na wiele lat. Dlaczego?
Z lenistwa. Pisanie naprawdę nie jest mi niezbędne do życia. Nie zarabiam na nim, nie podnosi mojego statusu towarzyskiego, nie załatwiam nim żadnych swoich problemów i ono mnie z nich nie leczy. Pętał mnie lęk, kiedy nie pisałem i pęta nadal. Literatura - ani własna, ani innych, mnie z niego nie wyzwoliła.

Lęk przed czym?
Przed wszystkim lęk metafizyczny. Literaturą nie leczę też swoich kompleksów, ponieważ ich nie mam i nigdy nie miałem.

Czyli tylko przygoda. To proszę powiedzieć, jak ta przygoda wygląda? Jak się zmienia pana życie, kiedy pan pisze?
Wie pani, że się nie zmienia. Nie celebruję pisania, nie staję się człowiekiem nieznośnym, kiedy zaczynam pisać, nie krzyczę, nie płaczę, nie piję wódki, nie wyjeżdżam do domu pracy twórczej, nie zamykam się w wieży z kości słoniowej, nie płonę. Zajmuje mi to trzy, cztery miesiące po dwie godziny dziennie, powinno być więcej, ale wysiadam fizycznie. Staram się wcześniej coś wiedzieć o historii, którą zamierzam opowiedzieć, wymyślam bohaterów lub częściej ich przywołuję. Jedni się stawiają, inni nie.

Kiedyś, opowiadając o "Warunku", powiedział pan, że jest to powieść w całości napisana z pamięci. Zabrzmiało ciekawie, zważywszy że powieść tyczy czasów napoleońskich.
Książce, której uda się zaistnieć na rynku, dobrze jest doczepić jakąś legendę, co nie znaczy kłamstwo. Legenda jest prawdą i nieprawdą zarazem. Jeżeli w genach dziedziczymy własny los, to dlaczego nie moglibyśmy dziedziczyć czegoś tak trywialnego jak pamięć? Tak się złożyło, że trzech mężczyzn z mojej bliższej i dalszej rodziny służyło w armii napoleońskiej podczas rosyjskiej wojny, a jednemu z nich, Sewerynowi Fredrze, szwoleżerowi starej gwardii, mojemu praprapradziadowi i bratu Aleksandra, udało się wrócić. Być może dostało mi się coś z jego pamięci i pamięci tych, którzy polegli?

Czy znane jest panu takie uczucie jak natchnienie?
Jak czasem wracam do niektórych fragmentów "Warunku", to mam wrażenie, że nie wszystkie zdania są do końca moje, że łapałem coś, co jest ponad moje umiejętności. Jednak bym z tym nie przesadzał. Wierzę raczej w wenę, w to, że jak się rozpiszemy, to zdarzają się nam rzeczy ponad naszą możliwość. Ale na ogół pisanie jest nudziarstwem, satysfakcja z dobrze napisanej strony, zdania, opowiadania, rozdziału, jest wielka, ale sam proces tworzenia jest depresyjnym mozołem, czasami udręką.

Czyli przygoda następuje później?
Tak, ale jak nam się powiedzie, jest ekscytująca jak mało co w życiu.

Ma pan swoje ulubione miejsca lub pory dnia sprzyjające pisaniu?
Słyszałem o takich, którzy piszą w knajpach albo w kawiarniach, ja nie mógłbym, to wykluczone. Myślę, że ważna jest pora roku - zima nie jest dobra do pisania, a tym bardziej jesień - z powodu braku światła. Z pisaniem czekam na maj, czerwiec, lipiec, ostatecznie sierpień. Optymalny jest przełom wiosny i lata. Nigdy tego nie próbowałem, ale podejrzewam, że dobrze się pisze na południu, gdzieś w śródziemnomorzu, na mitycznych greckich wyspach albo na Bałkanach z ich biglem, impetem i ożywczością. Gdybym miał coś napisać w Normandii, Irlandii, Szkocji lub Skandynawii, to by mi ręce opadły. Pocieszające jest, że na razie, nic takiego mi nie grozi. Tak czy owak, uroda dnia, pory roku, miejsca - zachęcają. Dlatego dobrze jest pisać w ogrodzie, jak go kto ma.

Czyli pan nie pisze na komputerze?
Piszę piórem, potem przepisuję na komputer i poprawiam wiele razy, ale pierwszą wersję wolę mieć na papierze. Pod warunkiem że pióro to Mont Blanc albo Parker, a atrament jest czarny. Długopis odpada. Nie wyobrażam sobie pisania samotnego, lubię jak jakaś osoba jest w domu lub obok i dobrze, jak jest nią kobieta.

To musi być fizyczna obecność kobiety - nie Muza?
Może i muza. Im dłużej żyję, tym bardziej się przekonuję, że nie tworzymy dla idei, świata, sprawy, ale dla siebie i kilku bliskich nam osób. Dlatego jak ich zabraknie - milkniemy. Bywa, że na zawsze, mimo że idee, świat, sprawy trwają nadal.

Mówił pan o talencie i mądrości. Jest jeszcze jedna kategoria, którą wyróżnia pan w sztuce, tzw. dreszcz metafizyczny.
Zdarza się rzadko, wyróżnia twórczość nie z tego świata. Dla mnie "Requiem" Mozarta z rozdzierającą serce Lacrimozą, obrazy El Greca, "Panny z wilka" Iwaszkiewicza są całe w metafizycznym dreszczu, bo ma się wrażenie, że zostały podyktowane przez Boga, absolut, wszelką przyczynę i wszelki skutek. Mamy też rzeczy genialne, w których tamten świat rąk nie maczał. Nie umniejsza to ich znaczenia. Bach, Rembrandt, wspomniany Conrad, są wielcy ale to jest nasz świat. Jeżeli mam prawo wyboru, wybieram pierwszych, podziwiam jednych i drugich.

Jeszcze w tym roku Świat Książki wyda zbiór pana impresji literackich "Po śniadaniu", świadectwo ogromnego wpływu literatury na pana życie.
To są impresje na temat pisarzy, ich dzieł i ich bohaterów, którzy mnie ukształtowali, nie tyle jako autora ile jako człowieka, mężczyznę, w jakiejś mierze obywatela. Hemingway, Turgieniew, Camus, Błok, Iwaszkiewicz, Malraux, Capote i kilku innych. Ale by nie być w sprzeczności z moją deklaracją, że o sobie programowo nie piszę, mogę panią zapewnić, że moja obecność w tych impresjach jest najdyskretniejsza z możliwych, a w planie pierwszym są autorzy i ich niektóre postaci, jak na przykład turgieniewowska Arina Timofiejewna, która tak zaskakująco połączyła literacką imaginację z najdosadniejszą rzeczywistością podczas mojej wołżańskiej podróży do Astrachania kilkanaście lat temu. Bo jeśli życie bywa materiałem dla literatury, to wolę, kiedy literatura podpowiada coś życiu. Mam nadzieję, że o tym jest moja nowa książka, która stała się też przygodą z gatunkiem, o którym sądziłem, że nie mam do niego dostępu.