Przed bungalowem Mary Armstrong Bunny’emu odbija się łatwopalnym powietrzem, gdy schyla głowę, by powiedzieć do Bunny’ego Juniora:
– Dobra, poczekaj tu, to nie potrwa długo.
– Co my zrobimy, tato? – pyta ni stąd, ni zowąd Bunny Junior.
Bunny pociąga łyk z piersiówki, po czym wsuwa ją do wewnętrznej kieszonki w marynarce.
– No więc, synu, potrząśniemy drzewem z pieniędzmi, jasne? Damy po nosie paru frajerom i wydoimy zieloną krowę – mówi Bunny, wtykając sobie lambert&butlera do ust. – Ogołocimy szerszą publikę z mamony. Będziemy, jak to się mówi w branży, gwałcić i grabić. – Robi użytek ze swej zippo, przypalając sobie przy tym loczek na czole i wypełniając samochód swądem zwęglonych włosów. – Spróbujemy zarobić trochę, kurwa, kasy! Nadążasz? Mam bardzo dobre przeczucia w związku z tym miejscem.
– Tak, tato, ale co zrobimy ze sobą potem, gdy już zarobimy trochę kasy?
– Jesteśmy wampirami mój chłopcze! Jesteśmy sępami! Jesteśmy stadem rozszalałych piranii odzierających ze skóry pieprzonego bawołu lub karibu, lub coś w tym stylu! – mówi Bunny z uśmieszkiem szaleńca na ustach. – Jesteśmy pieprzoną barakudą!
Chłopiec patrzy na niego i nagle uderza go zimna jak głaz świadomość – widzi przyczajoną w strasznych oczach ojca wielką trwogę, której widok aż odrzuca. Pojmuje w tym momencie, że jego tato w ogóle nie wie, co robi ani dokąd się udaje. Raptem Bunny Junior zdaje sobie sprawę, że od pewnego czasu jest pasażerem samolotu i właśnie wszedł do kabiny pilota po to tylko, by stwierdzić, iż pilot leży na przyrządach zalany w trupa i absolutnie nikt nie steruje maszyną. Zagląda w przepełnione paniką oczy ojca i widzi tysiące niezrozumiałych wskaźników i przełączników, i urządzeń pomiarowych, wszystkie wskazówki wściekle wirują, czerwone lampki zapalają się i gasną albo robią „pip, pip, pip” i chłopiec, wraz z wywołującym nudności omdleniem, czuje, że dziób samolotu nachylony jest ostro ku ziemi, a wielki złowrogi błękitny świat zbliża się w błyskawicznym tempie, by go unicestwić – i to go przeraża.
– Och, tato – wzdycha i poprawia małą różową stokrotkę w klapie ojcowskiej marynarki.
– Wystarczy, że otworzymy swoje ogromne paszcze i wszystkie małe rybki same w nie wpłyną – kończy Bunny, z wielkim wysiłkiem próbując wydostać się z punto. – Mam dobre przeczucia związane w tym miejscem.
Bunny Junior wysiada z punto, obchodzi samochód dokoła, otwiera drzwiczki kierowcy i pomaga Bunny’emu wysiąść; jego ojciec wykonuje malutki szurany two-step i bez żadnego powodu zaczyna śmiać się w głos. Słychać jeno świst – to chłopiec spada z nieba.
Bunny idzie po zachlapanym olejem betonowym podjeździe. Otwiera piersiówkę ze szkocką i opróżnia ją wprost do gardła, potem ciska za siebie przez ramię, a ta ląduje pośród śmieci leżących wszędzie na zapuszczonym podwórzu. Wspina się na schodki prowadzące do bungalowu z powybijanymi oknami i ze ścianami pokrytymi brudnym tynkiem kamyczkowym. Puka do drzwi wejściowych.
– Panna Mary Armstrong? – mówi Bunny; drzwi otwierają się ze zgrzytem, ale nikt w nich nie stoi. Bunny przygładza leżącą nad okiem kępkę włosów, bezwładną i przeklętą, i czuje się upoważniony, by wejść do środka.
– Panna Mary Armstrong? – powtarza i chyłkiem przekracza próg. – Jest tu kto? – pyta.
Atmosfera lęku i opuszczenia jest tak wszechpotężna we wnętrzu tego zrujnowanego domu, że Bunny czuje w ustach jej smak, podobny do smaku zgnilizny, szepcze więc sam do siebie: – Zajmuję się produktami kosmetycznymi wysokiej klasy. – I zamyka za sobą drzwi.
Kuchnia jest ciemna, żaluzje są zaciągnięte; Bunny wdycha kwaśny, zwierzęcy odór. Drzwi lodówki ktoś zostawił otwarte – emanuje z niej pulsujące, zabarwione żółcią światło. Bunny zauważa, że w lodówce leży – jak ostrzeżenie – samotna nieświeża cytryna, a dalej, koło zlewu, na brudnym linoleum spoczywa bez ruchu pies nieokreślonej rasy. Bunny przechodzi przez kuchnię i zdaje sobie sprawę, mgliście i nie przejmując się tym wcale, że zostawił w punto swoją walizeczkę z próbkami, równocześnie spostrzega, że podczas swego idiotycznego porannego upadku otarł sobie skórę na dłoniach, które są teraz śliskie od wodnistej krwi. Ociera je o spodnie i zanurza się w ciemnym korytarzu, a wtedy uświadamia sobie, że słychać tu jakiś dziwny, atonalny, piskliwy dźwięk.
– Panna Mary Armstrong? Panna Mary Armstrong? – woła i ściska sobie penisa poprzez spodnie, szarpie nim i pozwala mu urosnąć i stwardnieć w dłoni.
– Mam dobre przeczucia związane z tym miejscem – mówi sam do siebie i w tejże chwili doznaje dziwnego znużenia duszy, siada więc na podłodze i opiera się o ścianę. Podciąga kolana do klatki piersiowej, wkłada między nie głowę i rysuje coś wskazującym palcem w grubej warstwie skumulowanego kurzu na podłodze.
– Panna Mary Armstrong? – mówi już tylko do siebie i zamyka oczy.
Przypomina sobie szaloną noc, jaką spędził nie tak dawno temu w hotelu Pałac przy Cross Street ze śliczną blondyneczką poderwaną w The Babylon. Pamięta, jak stal przy łóżku, ciężko sapiąc i dysząc, z odartym z kory fiutem i wrażeniem, jakby kopulował z tarką do sera lub czymś podobnym, przeklinając fakt, że nie wykazał się zapobiegliwością i nie przyniósł ze sobą żadnego środka nawilżającego. Wspomina, jak rechotał sam do siebie i myślał, jaką to ma zwariowaną balangę i że może spróbuje jeszcze raz, mimo iż pigułka gwałtu coś jakby przestawała działać i dziewczyna okazywała już oznaki przebudzenia. No bo ileż razy można ukarać jednego rozpustnika! Rozległo się wówczas pukanie do drzwi – trzy zwyczajne, skromne stuknięcia – i po dziś Bunny nie może zrozumieć, co go napadło, że otworzył tamte drzwi. Może zawiniła kokaina. Może alkohol. Kto wie.
– Obsługa hotelowa – powiedział do siebie, chichocząc.
Otworzył, a w drzwiach stała jego żona, Libby. Spojrzała na Bunny’ego, gołego i lśniącego od potu, potem spojrzała na uśpioną dziewczynę i wszystkie lata żalu i gniewu wyciekły z jej oczu, a jej twarz stała się martwa jak woskowa maska, potem Libby po prostu odwróciła się na pięcie i odeszła w głąb korytarza. Gdy Bunny wrócił nazajutrz do domu, Libby była nie do poznania: nawet nie wspomniała o minionej nocy, przestała robić mu awantury, tylko dryfowała po całym mieszkaniu, jakby była w stanie nieważkości, oglądała telewizję i dużo spała. Nawet uprawiała z nim seks. Kto by przypuszczał, myślał wtedy Bunny.
– Kobiety – mówi teraz, kręcąc głową i znów zaczyna płakać.
Po chwili wstaje, otrzepuje kurz ze spodni, następnie idzie zaciemnionym korytarzem, z trudem, jakby walczył z porywami silnego wiatru, w końcu dociera do jakichś czarnych drzwi. Przenikliwy oscylujący dźwięk jest tu silniejszy, Bunny zatyka więc dłońmi uszy; przygląda się z bliska przyklejonemu do drzwi taśmą klejącą plakatowi z jakąś szalenie seksowną dziewczyną, i jeszcze zanim rozpozna, kim ona jest – kaskada prostych włosów, błazeńskie oczy w czarnych obwódkach, pornograficzne usteczka w kształcie łuku Kupidyna – świeży strumień łez parzy mu policzki; wyciąga więc rękę i obwodzi palcem miękki kontur tej nieskończenie pięknej twarzy, jak gdyby chciał przez to w cudowny sposób powołać dziewczynę do życia. Jak mantrę lub modlitwę, lub zaklęcie, lub coś w tym stylu wypowiada słowa: „Avril Lavigne. Avril Lavigne. Och, moja najdroższa Avril Lavigne” i nie zastanawiając się nawet, co może znajdować się po drugiej stronie pomalowanych na czarno drzwi, popycha je lekko. Drzwi ustępują i Bunny przez łzy zwraca się do wnętrza pokoju, jakby to był jakiś tajemny, alternatywny wszechświat:
– Witaj, jestem Bunny Munro. Reprezentuję Przedsiębiorstwo „Wieczność”.
Bunny Junior zamyka encyklopedię. Czytał właśnie hasło „Pętówka babienica” i zdumiał go fakt, że dopóki z jajeczek nie wyklują się młode, samiec tej ropuchy nosi je na swych nogach. W jakim my świecie żyjemy, rozmyśla Bunny Junior. W jakim zadziwiającym świecie. Podnosi listę klientów, która leży na siedzeniu obok niego i trzymając ją przed sobą, dokładnie i z rozmysłem drze ją na strzępy. Wsadza sobie jeden skrawek papieru do ust, ssie go, aż ten zmieni się w miękką papkę, i połyka, potem powtarza czynność dopóty, dopóki nie skonsumuje całej listy. Oto, myśli, kładę temu kres.
Smugi mgły zawijają się wokół punto i Bunny Junior obserwuje, jak monstrualny tuman pochłaniającego wszystko oparu toczy się w jego stronę, niczym rzecz zrodzona w wyobraźni, zamieniająca w widziadła, cokolwiek napotka na swojej drodze. Chłopiec opada na oparcie fotela i zamknąwszy powieki, pozwala jej się pożreć.
Później, gdy na powrót otwiera oczy, widzi swoją matkę w pomarańczowej koszuli nocnej, siedzącą na niskim ceglanym murku naprzeciwko punto. Matka uśmiecha się do chłopca i daje mu znaki, by usiadł obok niej. Zawijasy mgły jak główki skrzypiec baraszkują wokół jej głowy, a gdy poruszy ręką, za jej palcami snuje się opar jak fioletowy dym. Bunny Junior otwiera drzwiczki punto i wysiada z samochodu, wstępując, jak malutki kosmonauta, w mglisty przestwór. Płynie wokół maski punto, dalej wzdłuż ścieżki, i siada na murku obok matki. Natychmiast czuje jej pulsujące ciepło, spogląda w górę na jej twarz.
– Tak mi przykro, mamusiu – powiada.
Matka obejmuje go ramieniem i chłopiec opiera głowę o jej ciało, a ono jest miękkie, pachnie innym światem i naprawdę należy do jego matki.
Ona mówi:
– Och, moje najdroższe dziecko, mnie też jest przykro. – I przyciska wargi do jego włosów. – Nie byłam dość silna – kontynuuje, a później ujmuje twarz chłopca w swe dłonie i dodaje: – Ale ty jesteś silny. Zawsze byłeś. – I chłopiec czuje, że matczyne łzy kapią na niego tak, jakby były prawdziwe.
– Bardzo za tobą tęsknię, mamusiu. – Wiem.
– Nie płacz – prosi chłopiec. – Widzisz? – mówi matka. – Jesteś silny.
– Co zrobimy z tatą? – pyta Bunny Junior.
Matka przeczesuje palcami włosy chłopca, potem oświadcza, całkiem bez złości:
– Twój ojciec ci nie pomoże. Zupełnie się zagubił.
– Nie szkodzi, mamusiu – uspokajają chłopiec. – Ja jestem nawigatorem.
Matka składa pocałunek na włosach chłopca i szepcze:
– Masz takie dobre serduszko.
– Czy to właśnie chciałaś mi powiedzieć? – pyta chłopiec.
– Nie, jestem tu, by porozmawiać o czymś innym – oznajmia matka.
– Czy mogę cię o coś najpierw spytać?
– Jasne – odpowiada matka.
– Czy ty żyjesz, mamusiu? Dotykam cię, jakbyś była żywa. Słyszę bicie twojego serca – mówi chłopiec i mocno przytula się do swojej matki.
– Nie, synku, nie jestem żywa – odpowiada ona. – Umarłam.
– Czy to właśnie chciałaś mi powiedzieć?
– Tak, ale chcę powiedzieć coś jeszcze. Chcę ci powiedzieć, że cokolwiek się stanie, pragnę, byś przetrwał. Rozumiesz mnie?
Chłopiec podnosi wzrok na matkę.
– Tak, chyba tak – mówi. – Chcesz przez to powiedzieć, że wydarzy się coś naprawdę złego i chcesz, żebym był silny.
Matka obejmuje go ramieniem, uśmiecha się i dodaje:
– Widzisz? Jesteś silny.
Bunny wchodzi do pokoju za drzwiami na końcu korytarza. Pojedyncza naga żarówka bladym światłem jarzy się pod sufitem, a uporczywa piskliwa nuta rozbrzmiewa w tej pozbawionej powietrza kryjówce gwałtownie i natrętnie, więc Bunny mruży oczy, by w półmroku zlokalizować źródło dźwięku. W głębi, pod ścianą stoi oparta o wzmacniacz elektryczna gitara, powodując sprzężenie zwrotne. Mija trochę czasu, nim Bunny dostrzeże młodą kobietę siedzącą na zniszczonej kanapie pośrodku pokoju. Kobieta wydaje się zupełnie nieruchoma. Jest bardzo szczupła i ma na sobie bladożółty podkoszulek, parę pasteloworóżowych majtek i nic poza tym. Bunny widzi wyraźny zarys wystających kości jej barków, przerysowane kąty kolan, łokci, nadgarstków. Jedna pająkowata dłoń ułożona w miseczkę spoczywa na jej kolanach, pomiędzy palcami tli się papieros. Głowa kobiety pochylona jest do przodu, a jej proste brązowe włosy zwisają przed twarzą jak kurtyna.
– Panna Mary Armstrong? – pyta Bunny i robi krok w jej stronę.
Dziewczyna nagłym zrywem wyprostowuje plecy, podnosi głowę, i mówi powoli przytłumionym, charczącym głosem:
– Już tu nie mieszka. Chcesz się widzieć z Dave’em Grzybiarzem?
Jej powieki się zamykają, głowa z powrotem opada na pierś.
– Dave’a Grzybiarza... tu... nie ma... – mamrocze dziewczyna sama do siebie.
Przełożył Dariusz Wójtowicz.
Książka ukaże się 22 września 2009 roku nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Tytuł pochodzi o redakcji.