Nie po raz pierwszy jest pan w Polsce, ale po raz pierwszy pracuje z polskim zespołem. „Borysa Godunowa” wcześniej inscenizował pan w Moskwie. Skąd powrót do tego dramatu?

Reklama

Peter Stein: Rzeczywiście, to nie jest moja pierwsze wystawienie „Borysa Godunowa”. Zrealizowałem go w Moskwie w 2015 r. w teatrze Et Cetera. Zdecydowałem się na tę inscenizację, ponieważ jestem wielkim fanem Puszkina. Dla mnie „Borys Godunow” to także jedna z najważniejszych sztuk napisanych w XIX w. Kiedy otrzymałem propozycję pracy w Teatrze Polskim w Warszawie, początkowo myśleliśmy o „Śmierci Dantona” Georga Büchnera. Szybko jednak zrozumiałem, że stworzenie nowego przedstawienia z obcym zespołem może okazać się zbyt dużym wyzwaniem.

W Moskwie „Borys Godunow” jest jedną z najczęściej wystawianych w sztuk, w Polsce reżyserzy nie sięgają po niego tak chętnie. Barierą w pracy nad przedstawieniem jest też dla mnie język. Nie znam polskiego, ale tekst „Borysa Godunowa” znam na tle dobrze, że postanowiłem przenieść moje moskiewskie przedstawienie i zrealizować je tu w Warszawie.

Reklama

Teatr Polski jest teatrem repertuarowym, a co za tym idzie ma olbrzymi zespół aktorski. Obsada jest tak liczna, że mogę zaangażować aż 46 aktorów. Wielu z nich gra po kilka postaci. Jestem bardzo wdzięczny Andrzejowi Sewerynowi, że mnie tu zaprosił. Mogę także dobrze poznać Warszawę. To miasto z niezwykłą historią, zupełnie zniszczone przez Niemców, a potem odbudowane. To mocny emocjonalny element związany z moim pobytem tutaj.

„Borys Godunow” jest dla pana spektaklem o władzy?

Reklama

Dla mnie jest to przede wszystkim dramat polityczny - o społeczeństwie, ale i o państwie, a także o tym, na czym polega władza. Staramy się posiąść władzę wszelkimi możliwymi środkami. Kiedy już ją zdobędziemy, za wszelką cenę musimy ją zachować. Dzisiejsze czasy to dla mnie okres ograniczonej demokracji, prawicowej polityki, która dąży do autorytaryzmu, a „Borys Godunow” to historia o niemożności nasycenia się władzą i o bezkompromisowej próbie jej uzyskania. Dramat wydaje mi się wciąż aktualny. Nie chodzi mi jedynie o Polskę. Wydaje mi się, że podobna sytuacja ma także miejsce w Niemczech, na Węgrzech czy w Wielkiej Brytanii. Wygrywa ten, kto pozbawia innego władzy. Po śmierci Iwana Groźnego Borysowi Godunowowi udaje się zdobyć władzę i zbudować nową dynastię. Podobnie po nie należącą mu się władzę sięga Dymitr. W tytule sztuki Puszkina równie dobrze mogłoby się pojawić jego imię.

W „Borysie Godunowie” odnaleźć można także historię miłosną.

Jednak nawet historia miłosna, która się tam rozgrywa, nie traktuje o prawdziwych uczuciach, jest raczej opowieścią o wspinaniu się po szczeblach kariery. W tym dramacie wszystko jest podporządkowane polityce. To niezwykła sztuka, gdzie gwałtownie zmieniają się sceny, miejsca akcji, bohaterowie, zupełnie inaczej niż na przykład u Czechowa, gdzie akcent jest położony na rozwój psychologiczny bohaterów.

Frapuje mnie to, że „Borys Godunow” nie jest inscenizowany w Niemczech, w Hiszpanii ani we Francji. Historia Borysa jest powierzchownie znana dzięki operze Modesta Musorgskiego, ale dramat Puszkina nie był w ogóle wystawiany w wielu europejskich krajach. Ale to jest utwór wymagający skomplikowanej inscenizacji. Współcześnie w niewielu miejscach w Europie teatry mogą realizować spektakle z ponad 30-osobową obsadą.

Wystawiał pan dramaty m.in. Czechowa, Gorkiego, Puszkina. Skąd to zainteresowanie rosyjską literaturą?

Nie jest mi łatwo odpowiedzieć na pytanie, czemu tak chętnie sięgam po teksty rosyjskich autorów. Prawdopodobnie sprawia to poczucie przynależności do słowiańskiej kultury. Pamiętam, że w szkole lubiłem kiedy nazywano mnie imieniem Piotr, nie Peter. Peter - nie podobało mi się. W 1974 r. w berlińskiej Schaubühne wystawiłem „Letników” Gorkiego, a potem udało mi się pokazać to przedstawienie w Związku Radzieckim. Pojechałem tam z zespołem i choć odbyłem wcześniej i później wiele podróży, włączając Azję i Afrykę, pobyt w Związku Radzieckim był najtrudniejszą eskapadą, jakiej w życiu doświadczyłem. Zaskoczyło mnie, że można żyć w kraju, gdzie nie wolno wyrażać własnych myśli i poglądów. Mimo różnic w mentalności mieszkańców Rosji i Niemiec, tamtejsze teksty są mi po prostu bliskie. Odpowiada mi ich intensywność i sentymentalizm, którego nie odnajduję w dramatach pisanych przez rodzimych autorów.

Podobno przy okazji pracy nad jednym z dramatów Czechowa zabrał pan zespół do rezydencji rosyjskiego twórcy?

Rzeczywiście. Pracowałem nad „Wujaszkiem Wanią” z włoskimi zespołami (Theatro di Roma i Theatro Stabile di Parma – przyp. PAP) W czasie prób pojechaliśmy do Mielichowa, niedaleko Moskwy. Premiera tego przedstawienia odbyła się w moskiewskim MChAT-cie. Spektakl był bardzo dobrze przyjęty, a ja chętnie pokazywałem w Rosji moje inscenizacje Czechowowskich sztuk. Wspaniale przyjęte były też „Trzy siostry” i „Mewa”. Do dziś chętnie wracam do tamtych wspomnień.

Jest pan wierny autorom. Czy dokonuje pan zmian w tekstach?

W tekście „Borysa Godunowa” dokonałem kilku skrótów. Rzeczywiście, w pracy jestem wierny autorom. Traktuję twórcę tekstu jak pierwszego reżysera. Staram się w zapisanych słowach odnaleźć wskazówki dotyczące inscenizacji. Nie mam nic przeciwko wystawieniu „Mewy” z użyciem telefonów komórkowych, chciałbym jednak, żeby reżyser pośredniczył w przekazywaniu i zrozumieniu tekstu dzięki scenicznej inscenizacji. Sam rozumiem dramat dopiero wtedy, kiedy go wystawię.

Inscenizowałem wiele klasycznych tekstów, ale sięgałem także po autorów współczesnych, takich jak Botho Strauss czy Harold Pinter. Jednak i w przypadku tekstów współczesnych starałem się być wierny wizji zapisanej w dramacie. W reżyserii nie chodzi bowiem o to, by do tekstu dołożyć to, co akurat przyjdzie nam do głowy. Wymaga się od reżyserów znajomości historii literatury, muzyki czy teatru po to, by nie byli oni daleko od wizji autora. Zastanawia mnie, dlaczego współcześni twórcy tak rzadko podążają za autorem.

W tej wierności autorom i podejściu do materii teatru jest pan artystą osobnym?

Nie określiłbym siebie mianem outsidera, choć wielokrotnie tak mnie nazywano. Dziś często nazywa się mnie artystą staromodnym.

Dziś, szczególnie w Niemczech, dominuje teatr postdramatyczny, rzadko oparty na tekście literackim.

W teatrze można wszystko. W historii teatru przez całe lata łamano zasady tworzone przez poprzedników. Moje pokolenie także opowiadało się przeciw autorytetom. W czasach mojej młodości teatr otworzył się na bardzo wiele tematów, o których niegdyś nie mówiło się głośno ze sceny. Dziś publiczności podoba się przede wszystkim teatr skoncentrowany na codzienności, doraźny. Na scenę przenosi się problemy z radia, telewizji czy internetu. Bez dystansu, refleksji. To dobrze, że poszerza się zakres tematów, które poruszane są ze sceny. Problem polega na tym, że na współczesne, bieżące sprawy powinno się spojrzeć na nowo. Nie mam nic przeciwko przyglądaniu się w teatrze problemom codzienności. Zależy mi jednak na tym, żeby oglądać je z zupełnie nowej, zaskakującej perspektywy: chcąc osiągnąć bliskość, trzeba nabrać dystansu. Jest takie stare niemieckie powiedzenie, że trzeba poznać przeszłość, potem teraźniejszość, postawić granicę i dopiero potem spekulować o przyszłości.

Zbudował i ukształtował pan zespół berlińskiej Schaubühne.

Pracowałem z tym zespołem przez 20 lat, ta droga się jednak skończyła. Zacząłem tworzyć opery i spektakle za granicą, teraz jestem już w innym miejscu.

Czy nie brakuje panu pracy ze stałym zespołem artystycznym?

Już nie. Cieszę się, kiedy uda mi się zbudować cenne relacje z zespołem, jak było z aktorami w Théâtre Libre w Paryżu. Praca nad „Mizantropem” pokazała, że nie chodzi jedynie o kontakty zawodowe, ale też o relacje międzyludzkie. Wyrosłem na teatrze repertuarowym, chociaż nigdy nie mogłem podporządkować się zasadom w nim obowiązującym. Ukształtowałem Schaubühne, nie traktowałem jednak nigdy tego teatru jak repertuarowego. Jeden spektakl graliśmy ponad 300 razy, kolejny zaledwie 57. Byliśmy skoncentrowani na tworzeniu teatru i wszystkim nam zależało, żeby dzięki ciężkiej pracy tworzyć wspaniałe przedstawienia. To był kolektyw, w którym wszystko robiliśmy wspólnie: razem planowaliśmy repertuar, omawialiśmy sprawy organizacyjne, kostiumy, obsadę, nawet wspólnie dyskutowaliśmy o naszych zarobkach. Byłem wówczas bardzo zaangażowany w pracę. Nie miałem wcale życia prywatnego. Cała doba była podporządkowana teatrowi. Czasami tęsknię do tamtej bogatej w dyskusje atmosfery. Dziś jestem zadowolony, że mogę hodować warzywa i owoce w moim włoskim ogrodzie.

Długie lata był pan też dyrektorem Salzburger Festspiele. Wyreżyserował wówczas wiele oper. Za co najbardziej ceni pan ten gatunek?

Muzyka sprawia mi prawdziwą przyjemność. Chętnie tworzę dzieła operowe, jeśli tylko mam ku temu sposobność. Niestety, nie mam wykształcenia muzycznego, dlatego moje realizacje operowe wyrastały jedynie z pasji. W spektaklach operowych, podobnie jak w spektaklach dramatycznych, jestem konserwatystą. Nie wyobrażam sobie, żeby mozartowscy bohaterowie nosili jeansy. Nie mogę tego zaakceptować.

Wróćmy do początku naszej rozmowy. Mówił pan o emocjonalnym stosunku do odbudowanej Warszawy. Wojna jest stale obecna w pana wspomnieniach?

Nie może być inaczej. Kiedy wybuchła wojna, miałem dwa lata, gdy się skończyła, miałem lat siedem. Nie miałem normalnego dzieciństwa, całe było podporządkowane wydarzeniom wojennym. Nie mogę jednak powiedzieć, że doświadczyłem traumy wojennej, bo byłem zbyt młody, by głęboko przeżywać wojenne zdarzenia. Te rozliczenia dotykają mnie jednak osobiście. Mój tata był oskarżony o współpracę z nazistami. Życie z taką świadomością było bardzo niewygodne i wpływało na moją relację z ojcem. Wobec II wojny światowej nieustannie mam intensywne uczucia. Z jednej strony są fakty, z drugiej w procesach historycznych jako naród nigdy nie jesteśmy w pełni odpowiedzialni za wojenne zbrodnie. Rozliczanie dawnych przewinień jest ważnym tematem. Czasami jestem nawet zdziwiony, że wzajemne kontakty naszych narodów są w ogóle możliwe. W moim przekonaniu problem wojennych zbrodni jest wciąż nieprzepracowany. Ludzie w Niemczech są niesłychanie zamknięci i wrogo nastawieni do siebie nawzajem. Skupieni na sobie i pogrążeni we własnych troskach wydają mi się także Polacy. Nie bez powodu mieszkam we Włoszech, a nie w Niemczech. Włosi są otwarci i pozytywnie usposobieni. Taka jest ich mentalność.

A jako twórca czuje się pan spełniony?

To ogromne zagadnienie. Wolę „małe” pytania, niż te „duże”, dotyczące życia i postrzegania samego siebie. Na pewno czuję się potrzebny, kiedy przychodzą do mnie aktorzy i ludzie, związani z teatrem i proszą o radę, liczą się z moim zdaniem. Nie mogę jednak nazwać siebie artystą spełnionym. W całej naszej drodze życiowej jest tyle rzeczy, które moglibyśmy zrobić, a których zaniechaliśmy.

Peter Stein – reżyser teatralny i operowy, w latach 1970-1985 dyrektor berlińskiej Schaubühne am Halleschen Uffer, szef programu teatralnego Salzburger Festspiele w latach 1991-1997, twórca słynnej monumentalnej „Orestei”, „Fausta” wystawionego na EXPO w Hannoverze w 2000 r. czy „Rozbitego dzbana” z Klausem Marią Brandauerem w Berliner Ensemble. Premiera „Borysa Godunowa” w Teatrze Polskim w Warszawie odbędzie się 24 maja. (PAP)

Monika Kolet/PAP