Polska Agencja Prasowa: Od wielu lat spotyka się pan profesor z historykami z innych krajów. Jakie czynniki sprawiły, że w tym czasie zmieniał się wizerunek dawnej Rzeczypospolitej?

Reklama

Prof. Dariusz Kołodziejczyk: W historiografii światowej przez wiele dziesięcioleci panowała fascynacja silnym państwem. Dawna Rzeczpospolita nie była „silnym państwem”, na dodatek została zlikwidowana przez silne państwa, więc tak długo jak panowały tego rodzaju nastroje i popularnością cieszył się mit budowany przez Maxa Webera czy Leopolda von Ranke, który cenił Realpolitik, tak długo większym zainteresowaniem cieszyły się organizmy państwowe rządzone przez Fryderyka Wielkiego, Katarzynę Wielką czy Bismarcka, a nie nieco rozlazły parlamentaryzm dawnej Rzeczypospolitej.

Mówiąc językiem Michela Foucaulta, gdy pojawiła się fala kwestionująca państwo dyscyplinujące i zwracająca uwagę na prawa człowieka i obywatela, to okazało się, że w dawnej Rzeczypospolitej i jej kulturze można szukać istotnych wartości. Również dyskusja wokół jasnych i ciemnych stron państw narodowych sprawiła, że historycy zaczęli cieplej spoglądać na organizmy państwowe, które w swoich granicach były zamieszkiwane przez wiele różnego rodzaju grup etnicznych i religijnych. Interesujące stały się imperia, lecz i konfederacje czy republiki. Wśród tych konglomeratów było miejsce dla Rzeczypospolitej.

W pewnym momencie do promowania polskiej historii bardzo wyraźnie przyczynili się Amerykanie, a konkretniej diaspora ukraińska w USA. Gdy jako „postdoc” w 1991 r. po raz pierwszy wyjechałem do USA na Uniwersytet Harvarda, nocowałem w pochodzącym z początku XIX w. Dana-Palmer House w Cambridge. W jego księdze gości znalazłem nazwiska najwybitniejszych polskich historyków – Antoniego Mączaka, Józefa Gierowskiego i Zbigniewa Wójcika. To oni byli zapraszani do USA przez środowisko harvardzkich Ukraińców. Tam wchodzili w dyskusje na temat dawnej Rzeczypospolitej.

Reklama

PAP: Wówczas polska nauka nie posiadała narzędzi mogących pomóc polskim badaczom w działaniach na arenie międzynarodowej.

Państwo polskie zarówno za komuny, jak i po transformacji nie podejmowało działań, które podejmowały inne państwa, m.in. Turcja, która na wszystkich najważniejszych uczelniach amerykańskich ufundowała katedry zajmujące się jej historią. Nawet Rumunia Nicolae Ceaușescu ufundowała katedrę na jednym z uniwersytetów w USA. Na Harvardzie poznałem Stanisława Barańczaka, ale jego katedra jak na ironię została sfinansowana nie przez amerykańską Polonię, lecz przez wywodzącego się z Polski brazylijskiego przedsiębiorcę Alfreda Jurzykowskiego. Polska nauka nie mogła więc liczyć na wsparcie polskiej diaspory w USA, podczas gdy znacznie mniej liczebna emigracja ukraińska potrafiła wykrzesać z siebie środki na sfinansowanie znaczącej liczby tego rodzaju przedsięwzięć.

PAP: Amerykańscy naukowcy postrzegają Rzeczpospolitą jako państwo peryferyjne, półperyferyjne czy raczej znajdujące się w głównym nurcie historii nowożytnej Europy?

Reklama

W Ameryce przynajmniej nikt nie miał nigdy wątpliwości, że Polska leży w Europie, co już nie zawsze było oczywiste dla wielu mieszkańców Europy Zachodniej. Na tym kończą się pozytywy. Amerykanie mają bowiem słabość do fascynacji wyłącznie silnymi, dużymi państwami. Chcą kogoś, w kim mogą się przeglądać. Może to być nawet wróg, ale musi być silny. Widać to nawet w amerykańskiej kulturze popularnej. Dlatego w ich patrzeniu na Europę Polska jest podmiotem znajdującym się w cieniu Rosji. Paradoksalnie wielu amerykańskich i innych zachodnich badaczy, którzy zajęli się Polską, zostało do tego skłonionych prozaicznymi okolicznościami: nie otrzymali zgody na wjazd do ZSRS. Musieli więc znaleźć inny przedmiot badań, a skoro już się zdecydowali na Europę Wschodnią... Przez całą zimną wojnę główny kierunek zainteresowań był jednak oczywisty. Pod koniec lat pięćdziesiątych mówiono nawet o „efekcie Sputnika”. Na wszystkich uniwersytetach, od Minnesoty po Alabamę, powstały katedry…

PAP: Sowietologii?

Nie. Kultury i literatury rosyjskiej! Skoro Rosjanie wyprodukowali Sputnik, a ściślej pierwszą w dziejach rakietę balistyczną, która wyniosła Sputnik na orbitę, to uznano, że warto się również pochylić nad poezją rosyjską. Nas się nie bano, więc nasza kultura i historia nie mogły wzbudzić takiego zainteresowania.

PAP: Gdy w Polsce rozmawiamy o dawnej Rzeczypospolitej, mówimy o republikanizmie czy tolerancji. Czy ich rozumienie jest inne wśród historyków zachodnich?

Coraz rzadziej możemy mówić o historykach polskich i zagranicznych, bo zarówno wśród „naszych”, jak i „zagranicznych” historyków mamy do czynienia z ogromnymi różnicami w poglądach. W popularyzacji tych pojęć wielką rolę odegrał prof. Andrzej Sulima Kamiński, od wielu lat pracujący na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie. Jego celem było pokazanie, że ten republikanizm, który istniał w Rzeczypospolitej, miał wiele do zaoferowania. Dostrzegali to także myśliciele i politycy tworzący system polityczny USA. Gdy poczytamy teksty Jamesa Madisona, zauważymy wielkie zainteresowanie Rzecząpospolitą. Często był to jednak przykład negatywny. Dostrzegano, że była to republika, ale źle zarządzana. Pamiętajmy, że był to jednak jeden z bardzo niewielu przykładów systemu republikańskiego funkcjonującego w osiemnastowiecznej Europie.

Rosnąca grupa polskich historyków, takich jak Jerzy Kłoczowski, Andrzej Wyczański, czy właśnie Andrzej Sulima Kamiński, starała się jednak przełamać ten negatywny obraz. Pokazywali, że parlamentaryzm w Rzeczypospolitej w XVI wieku działał całkiem dobrze, nie był zupełnie fatalny w kolejnym stuleciu, zdecydowanie rozpadł się dopiero w XVIII w., ale symbolicznie zakończył się Konstytucją 3 maja. Nie było to więc państwo tak zanarchizowane, jak ukazywała to propaganda uprawiana przez państwa, które doprowadziły do rozbiorów. Owi polscy historycy mówili Amerykanom nie tylko o dawnych doświadczeniach demokracji uczestniczącej, lecz i o życiu obok siebie wielu grup religijnych i etnicznych. Oczywiście tezy Janusza Tazbira na temat tolerancji panującej w Rzeczypospolitej były przesadzone. Bez wątpienia jednak było to państwo, w którym do XVIII wieku Żydzi, protestanci, prawosławni i muzułmanie mogli mieszkać obok siebie i obok katolików. Nie była to „sielanka”, ale bez wątpienia taki stan był nie do pomyślenia w wielu innych krajach, np. Hiszpanii czy nawet Anglii, w której katolików otwarcie prześladowano.

PAP: W jednym z amerykańskich podręczników do historii nowożytnej Europy Rzeczpospolita pojawia się dopiero u schyłku XVII wieku jako przykład krańcowej nieudolności politycznej. Na ile stereotyp anarchii oraz nietolerancji wynika z ahistorycznego patrzenia na jej dzieje przez pryzmat upadku Rzeczypospolitej w 1795 r.?

To w ogromnym stopniu dziedzictwo wieku XVIII. Na ówczesnej europejskiej opinii publicznej wielkie wrażenie wywarła sprawa zamieszek toruńskich w 1724 r., które do historii przeszły jako tumult toruński lub krwawa łaźnia toruńska. Obraz Polski jako siedliska anarchii i fanatycznej katolickiej ciemnoty utrwaliło też wielu pisarzy francuskiego oświecenia. Obraz ten trwale ukształtował świadomość historyków we wszystkich zakątkach świata. Prof. Janusz Tazbir opowiadał mi o spotkaniu działającej w czasach PRL polsko-bułgarskiej mieszanej komisji podręcznikowej, na którym bułgarscy koledzy pochwalili się innowacją dydaktyczną: wprowadzeniem nowego terminu przy okazji każdej kolejnej lekcji z zakresu historii Europy. Tazbir spytał, jaki termin będzie związany z dziejami Polski. Bułgarzy bez chwili wahania odpowiedzieli: „anarchia”.

Pamiętajmy, że również polscy historycy podchodzili do tego problemu w podobny sposób. Na założeniu o anarchii jako sile sprawczej upadku państwa została zbudowana tzw. szkoła krakowska. Jej adepci uważali, że już w okresie największego rozkwitu państwa w XVI wieku pojawiły się negatywne symptomy, które doprowadziły w efekcie do jego upadku. Pamiętajmy też, że władcy państw zaborczych prowadzili doskonałą politykę propagandową. Katarzyna II była mistrzynią „public relations” i na Zachodzie doskonale sprzedawała swoją wizję.

PAP: Kilka lat temu za oceanem pokazywano wystawę poświęconą Rzeczypospolitej, zatytułowaną „Kraj skrzydlatych jeźdźców”. Czy dostrzega pan profesor niebezpieczeństwo swego rodzaju orientalizacji polskiej historii, pokazywania jej przez pryzmat jej odmienności, egzotycznej niezwykłości?

Ja akurat lubię orientalizm. Jeśli będziemy starali się pokazać, że nasi przodkowie byli niemal tacy sami jak ich zachodni sąsiedzi i odróżniały ich tylko drobne szczegóły, to doprowadzimy do sytuacji, w której będziemy traktowani jako mało ciekawa prowincja Europy Zachodniej. Warto docenić, że tożsamość kulturowa dawnej Rzeczypospolitej nie kształtowała się jedynie przez przyjmowanie gotowych wzorców z Zachodu. To właśnie krzyżowanie się różnych wpływów zdecydowało o jej odrębności. Nie tylko Korona narzucała pewne zwyczaje i sposoby działania Litwie, lecz i Wielkie Księstwo narzucało swoje obyczaje Koronie. Fakt sąsiadowania z Imperium Osmańskim, Moskwą i Tatarami też wpływał na naszą kulturę i sprawiał, że była bogatsza. Oczywiście wiele zależy od tego, jak będziemy przedstawiać tę specyfikę. Jeśli będą to wyłącznie etos husarii czy historycznie fałszywa i anachroniczna wizja „Przedmurza”, to taka narracja nigdzie się dziś nie sprzeda. Jeżeli będziemy natomiast pokazywali np. wchodzenie w dialog ze światem muzułmańskim w czasach, gdy nie było to takie oczywiste, albo to, że polscy jezuici trafiali do Chin, to zaprezentujemy barwność tego świata.

PAP: Czy w opowiadaniu o Rzeczypospolitej może pomagać porównywanie jej specyfiki do zjawisk występujących w innych krajach Europy? Elity szkockie dokonały swoistego „podboju” Zjednoczonego Królestwa, mimo że wydawały się słabsze od Anglików. Podobną pozycję osiągnęły wielkie rody litewskie.

Bardzo lubię historię porównawczą. Istnieje wiele sposobów na dokonywanie takich porównań. Bardzo dobry wydaje się pomysł porównywania Rzeczypospolitej do Hiszpanii, która również znajdowała się na kresach kontynentu i także graniczyła ze światem islamu. Ten pomysł pojawiał się już w dziełach Joachima Lelewela. Niedawno gościliśmy historyka z Lizbony Pedro Cardima i jego wykład o epoce, gdy Portugalia i Hiszpania znalazły się pod wspólnym berłem Habsburgów, obudził wśród słuchaczy liczne skojarzenia zarówno z czasami Unii Polsko-Litewskiej, jak i z czasami, kiedy Aleksander Romanow był jednocześnie carem Rosji i konstytucyjnym królem Polski. Pomysł wspólnych badań i współpracy między takimi ośrodkami jak Lizbona i Warszawa wcale nie jest taki egzotyczny, bo łączy nas wiele podobieństw, od dawnej wielokulturowości, której uwidocznieniem są liczne ślady diaspory żydowskiej, zamieszkującej ongiś w obu krajach, po wspólne doświadczenie peryferyjności i konieczności ułożenia stosunków ze znacznie silniejszymi sąsiadami. Możemy też dokonywać mniej oczywistych porównań, np. z krajami Bliskiego Wschodu. Łączą nas z nimi wspólne kompleksy zapóźnienia w stosunku do Zachodu, które od XIX wieku wyrażali przedstawiciele tworzącej się u nas i u nich nowej warstwy zwanej inteligencją. Ponadto dla młodoturków czy irańskich konstytucjonalistów z początku XX wieku losy dawnej Rzeczypospolitej, która uległa przewadze rosyjskiego sąsiada, stanowiły swego rodzaju memento, kształtujące ich myślenie historyczne i programy reform.

PAP: Pozostając na wschodzie, warto zapytać, czy rosyjski punkt widzenia na Rzeczpospolitą to spojrzenie imperialne.

Odnoszę wrażenie, że nie umiemy rozmawiać z Rosjanami. Wciąż pojawia się u nas kompleks słabszego, który boi się, że zostanie pobity. Rosjanie z kolei, na szczęście nie wszyscy, postrzegają Polskę jako małe, złośliwe państewko, które zawsze przeciwko nim intrygowało i nadal intryguje. Pamiętajmy jednak, że w niektórych momentach polskie doświadczenia były dla Rosji niezwykle ciekawe. Mądrzy historycy dziewiętnastowiecznej Rosji patrzą na eksperyment Królestwa Polskiego jako na możliwą ścieżkę modernizacji państwa Romanowów. Dla Rosji Polska była przez stulecia najbliższym reprezentantem łacińskiej kultury zachodniej. Dopiero Piotr I będzie próbował ją ominąć i sięgać po zachodnie doświadczenia wprost do Holandii. Wcześniej Polska była kojarzona zarówno z papiestwem, jak i z drukiem. Na poziomie dyskusji akademickich dialog jest znacznie łatwiejszy niż w stosunkach międzyrządowych, a obraz polskiej historii wśród badaczy rosyjskich jest znacznie lepszy, niż można sądzić na podstawie przekazów mediów. Myślę też, że za mało zajmujemy się historią Rosji. Marnujemy szansę, bo im głębiej polscy historycy będą badali jej historię, tym mocniej będą mogli uczestniczyć w dyskusjach toczonych na Zachodzie. Często dominuje fałszywe poczucie wyższości, czego wyrazem jest także coraz rzadsza znajomość języka rosyjskiego wśród polskich studentów historii i młodych badaczy.

PAP: Dialog z historykami z krajów położonych na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej układa się lepiej?

Ten dialog jest chyba najciekawszy w przypadku kontaktów z historiografią ukraińską, zarówno z historykami pracującymi na Ukrainie, jak i z badaczami z ukraińskiej diaspory rozsianej w USA i Kanadzie. Ze względu na zmieniającą się atmosferę polityczną ostatnie lata nie były dobre dla stosunków polsko-ukraińskich, ale współpraca badaczy epoki nowożytnej nie układa się źle.

Na Białorusi było i jest kilku ciekawych historyków, ale szerszy dialog został przyhamowany przez tamtejsze władze, które postrzegały go jako niebezpieczny dla trwania obecnego systemu. Jako przykład podam książkę „Nieznana wojna” Hienadzia Sahanowicza, który opisał walkę prawosławnych mieszczan Wielkiego Księstwa Litewskiego z wkraczającymi w 1654 r. „wyzwolicielami ze wschodu”. Trudno się dziwić, że publikacja książki w roku 1995 wywołała sensację, a autor wkrótce znalazł się bez pracy.

W przypadku stosunków z Litwą często zapominaliśmy, że dla naszych partnerów jesteśmy kolosem, takim jak Rosja wobec nas, stąd przez Litwinów możemy być traktowani jako zagrożenie. W oczach większego partnera postawa tego mniejszego może nieraz wydawać się przesadnie alergiczna i irracjonalna, ale warto zrozumieć, że ten mniejszy po prostu się boi i walczy o swoją tożsamość. Z pewnością Litwinów mogła i może irytować spotykana zwłaszcza w dawniejszej historiografii narracja o „polskiej misji cywilizacyjnej” na Wschodzie. Ten obraz na szczęście zmieniają tacy polscy historycy jak kiedyś Juliusz Bardach, a dziś Andrzej Zakrzewski, którzy na Litwie mają świetną prasę i współpracują z tamtejszymi badaczami.

PAP: Możliwe jest stworzenie wspólnego podręcznika, powstałego przy współpracy historyków z krajów położonych na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej?

Takie próby podejmowano już dwadzieścia lat temu. To właśnie Andrzej Sulima Kamiński napisał „Historię Rzeczypospolitej Wielu Narodów”, która ukazała się w serii lubelskiego Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej obok syntez dziejów nowożytnych Ukrainy pióra Natalii Jakowenko i Białorusi pióra Hienadzia Sahanowicza. Jest jednak znamienne, że planowana również w tej serii „Historia Litwy” nie ukazała się nigdy, a współpraca z badaczami litewskimi napotkała pory. Wspólny podręcznik to jednak więcej niż seria syntez powstałych pod piórem kilku autorów, reprezentujących różne tradycje historiograficzne. Sądzę, że taki wspólny projekt miałby dziś największą szansę realizacji wśród historyków polskich i ukraińskich, zwłaszcza tych, którzy pragną zakorzenienia swojego kraju w tradycjach Zachodu i przypominania o wspólnych tradycjach parlamentarnych.

PAP: Nie mogło nam się udać „zdobywanie” amerykańskich uniwersytetów, ale podobnym celom służą konferencje w ramach projektu „Recovering Forgotten History – Przywracanie zapomnianej historii” i działania prof. Andrzeja Sulimy Kamińskiego. Jakie efekty przynosi ta i inne inicjatywy zmierzające do wymiany doświadczeń z historykami z innych krajów?

To często drobne, ale ważne zmiany. Podam jeden przykład. W amerykańskim podręczniku przeznaczonym dla studentów college’ów znalazłem wzmiankę, że druk cyrylicki pojawił się już w końcu XV wieku i wówczas opublikowano w Rosji pierwszą książkę w języku rosyjskim. Sprawdziłem tę informację. Owszem, ten druk ukazał się cyrylicą pod koniec XV wieku, ale miejscem wydania był Kraków i był to język cerkiewnosłowiański. Błąd nie wynikał ze złej woli czy antypolskiego nastawienia autora. Po prostu pisząc podręcznik z historii powszechnej i nie będąc specjalistą od każdego z opisywanych zagadnień, założył, że publikacja w alfabecie cyrylickim musiała ukazać się w Rosji, a jej językiem musiał być rosyjski. Tymczasem druk przeznaczony był dla żyjących w monarchii jagiellońskiej Rusinów, jak widać stanowiących wystarczający „rynek konsumencki” dla tego typu publikacji. W Krakowie funkcjonowało już wtedy kilka „łacińskich” drukarni, łatwo więc było sporządzić czcionki w innym alfabecie i rozpocząć druk. Co znamienne, ani katolicki monarcha, ani katolickie władze miejskie Krakowa nie zamierzali powstrzymywać publikacji przeznaczonej wszak dla prawosławnych odbiorców. Często chodzi więc o otworzenie oczu i usunięcie przekłamań wynikających z niewiedzy lub stereotypów. Ponieważ na dyskusje w ramach projektu organizatorzy starają się zapraszać najlepszych specjalistów od danej epoki, nie tylko z zakresu dziejów polskich, ale też szerzej rozumianego regionu, autorzy i wydawcy mają nierzadko możliwość zapoznania się z nieznanymi im wcześniej faktami i interpretacjami przeszłości.

Więcej do przeczytania – w serwisie historycznym Dzieje.pl.