PAP: Jak powstały reportaże, które możemy oglądać w Muzeum Manggha. Robił je Pan na zamówienie, czy też wtedy, gdy był Pan w ciekawym miejscu czy sytuacji?

Wojciech Plewiński: Część pochodzi z folderu „Zauważone” - miałem przy sobie aparat, więc robiłem zdjęcie. Nową Hutę na przykład fotografowałem dla „Przekroju”. Często byłem proszony o zdjęcia okładkowe do numerów świątecznych na 1 maja czy 22 lipca. Musiał być jakiś dobry pomysł. W redakcji siedzieli, myśleli i narzekali: wszystko już było. Nie znosiłem tych nasiadówek, z których niewiele wynikało, ale wtedy cała prasa była pod kontrolą.

Reklama

PAP: Na Ziemie Odzyskane pojechał Pan na zlecenie „Tygodnika Powszechnego”, ale nie zrealizował Pan dokładnie zlecenia, które otrzymał.

Myślę, że zawsze była we mnie wrodzona przekora. Diabeł kusił mnie dokładnie w odwrotną stronę od tego, czego chciała propaganda i często w inną niż oczekiwała redakcja. Jak już tam byłem, zrobiłem, co chciałem. Myślałem: z jakiej racji mam nie robić tego, co jest formalnie fajne i nie pokazywać, jak naprawdę wyglądały Ziemie Odzyskane.

Reklama

PAP: W cyklu „Italia’57” uwiecznił Pan świat, którego już nie ma, a zdjęcia są fantastycznie skomponowane.

Tam szło mi niesłychanie płynnie i łatwo. Może z powodu presji, że jestem otoczony kilkudziesięcioma ludźmi obwieszonymi aparatami dużo wyższej klasy niż mój sprzęt. To była wyprawa zorganizowana przez Związek Polskich Artystów Fotografików. Z autobusu, którym podróżowaliśmy, rozchodziliśmy się jak robactwo. Urywaliśmy się najszybciej jak mogliśmy z Wacławem Nowakiem i Zofią Nasierowską. Ale zazwyczaj chodziłem własnymi ścieżkami i na zasadzie domysłu szukałem miejsca, gdzie kadr i światło mogą być lepsze.

PAP: Co dla Pana jest najważniejsze w reportażu?

Reportaż w jakimś sensie sprzęga się z teatrem. W teatrze czekałem na kulminację sceny, żeby zrobić zdjęcie w odpowiednim momencie. W życiu jest podobnie. Kiedy stałem np. przy wyjściu z metra w Paryżu oczy mi chodziły. Wybierałem wcześniej idealny kadr i polowałem na sytuację, na ludzi, na zwierzęta, na to, co ożywi ten doskonały, monumentalny kompozycyjnie kadr. W pracy fotografa trzeba mieć dużą odporność ma zmęczenie. Ciągła koncentracja to jednak duży wysiłek, ale to mi bardzo odpowiadało. W fotografowaniu musi być jakaś pracowitość i cierpliwość. Nie może tego robić człowiek o temperamencie wybuchowym. Trzeba czaić się, siedzieć i czekać. To są łowy.

PAP: Dobry fotoreportaż nie jest dziełem przypadku, trzeba mieć wyczucie i „dobre oko”?

Reklama

Trzeba mieć wyobraźnię, żeby dostrzec dobry moment. Cała fotografia – jest moim zdaniem – postrzeganiem rzeczywistości, w której wszyscy tkwimy, ale trzeba umieć zauważyć coś i dokonać właściwego wyboru. Ten wybór to: czas, miejsce, światło, wszystko, co składa się na to, że warto nacisnąć spust właśnie w tej sekundzie. To samo miejsce w innym układzie byłoby inne, nic nie znaczące.

PAP: Kto był dla Pana mistrzem reportażu?

Henri Cartier-Bresson. On wiedział, co robi. Czaił się tak długo, aż ten najważniejszy moment nadszedł. W zasadzie mieliśmy podobny tok myślenia. To jest jak w lesie, gdzie trzeba stanąć w odpowiednim miejscu, kiedy czeka się na zwierzynę. Tak samo jest w mieście, w tym ludzkim mrowisku - są miejsca, gdzie drogi i interesy się krzyżują, gdzie może dojść do jakichś wydarzeń. Trzeba zawsze czekać i reagować na sytuację, która może się zdarzyć. Tak powinien działać reporter.

PAP: Patrząc z perspektywy lat na prezentowane na wystawie zdjęcia, o którym cyklu myśli Pan: nie doceniłem go, schowałem w szufladzie?

Robiłem w życiu bardzo różne rzeczy. Zachowywałem je w szufladach, one sobie leżą. Niby mam świadomość, że robiłem takie zdjęcia, ale nie wracam do nich. Są one daleko za mną. Wojciech Nowicki zaczął bobrować, wyciągać je z archiwum. Podziwiam go za zamysł, za to co wybrał i zderzył na ścianie. To mnie ogromnie wzruszyło. Człowiek sam sobie potwierdza na starość, że coś zrobił. W pojedynczych egzemplarzach to nie działa tak, jak zestawione ze sobą. Ja bym inaczej wybrał, gdyby kazali mi zrobić wystawę. Trzy czwarte życia zmarnowałem w sensie fotograficznym. Robiłem, co lubiłem: jeździłem na nartach, nurkowałem, polowałem. Jeśli miałem obok kuszę czy strzelbę, to ona była ważniejsza niż aparat. Teraz wszystko się przewartościowuje: z tamtego niewiele zostaje, a zdjęcia wciąż są.

PAP: Tytuł „Żarliwa ciekawość” jest adekwatny do uczucia, z jakim przystępował Pan do robienia reportaży?

Jak się już za coś wziąłem, starałem się to robić porządnie. Jeśli poświęcam czas, to powinienem działać na maksymalnych obrotach. To po prostu cecha charakteru.

PAP: Czy miał Pan pomysły na reportaże, których nie udało się zrealizować?

Dużo było pomysłów, które z różnych przyczyn nie doszły do skutku. Zdawałem sobie sprawę, że siedząc „zapudłowany” w PRL-u w jakimś sensie się marnuję. Myślę, że gdybym był na mitycznym Zachodzie, miałbym większe możliwości i lepiej bym sobie radził. Pewnie jest w tym sporo prawdy. Ale teraz okazuje się, że te moje siermiężne zdjęcia są zauważane i doceniane.

PAP: Zajmuje się Pan jeszcze fotografią reporterską?

Jeśli gdziekolwiek jadę, coś się dzieje, a ja mam przy sobie aparat robię notatki. To nie są rzeczy zobowiązujące, że ja muszę coś zrelacjonować, kogoś sfotografować. Robię co chcę, nic nie muszę. Fotografia obejmuje bardzo szerokie spektrum: od fotografowania kosmosu, po zdjęcia mrowiska. Jest potrzebna. Moim zawodem było pokazywanie momentu, chwili, życia ludzi.

Rozmawiała: Małgorzata Wosion-Czoba