Dobra wiadomość jest taka, że Warszawa zyskała nowy teatr. Najciekawszy w nim jest układ scena - widownia. Podest do gry znajduje się na środku sali, po obu stronach umieszczono fotele dla widzów. Taka aranżacja będzie mieć dla realizowanych tu spektakli znaczenie podstawowe. Wymusza bowiem na aktorach inny rodzaj ekspresji. Są jak na widelcu, bez oparcia w realistycznej scenografii. Dominować musi umowność, teatr zostaje obnażony, jego reguły zakomunikowane publiczności na starcie. Nie znam w stolicy podobnego teatralnego miejsca. Och-Teatr to wyzwanie.

Reklama


Alternatywa dla Polonii

Druga wiadomość jest gorsza. Rozumiem, że za decyzją Krystyny Jandy, by nową scenę inaugurować rzadko grywanym dramatem, stoi potrzeba odróżnienia Och-Teatru od zadomowionej już w warszawskim pejzażu Polonii. W Polonii zostanie klasyka, na Ochocie ma być odważniej, ostrzej, mocniej. Utwór Gorkiego wyznacza symbolicznie profil nowego teatru. Na dzień dobry zostajemy zaproszeni do piekła. Próżno odnaleźć tu choćby jedną jaśniejszą barwę. Wassa Żeleznowa staje się ikoną tego świata. Twardą ręką trzyma dom, rodzinę i firmę. Dawno straciła złudzenia. Wie, że otaczają ją wilki w ludzkiej skórze. Dostosowuje się więc do ich reguł. A to usprawiedliwia każde zło. W adaptacji Jandy oraz interpretacji reżysera Waldemara Raźniaka wszystko staje się oczywiste po pięciu minutach. Janda gra Wassę na jednej monotonnej nucie. Jej bohaterka ma być, jak się zdaje, matką wszystkich matek, a jednocześnie symbolem Rosji. Dlatego pewnie nie zdejmuje ciężkiego płaszcza ani gigantycznej czapy. Mówi matowym głosem, z rzadka przechodzącym w krzyk. Ma w sobie brutalność i tylko w ostatniej scenie znać, że gotowa jest błagać o miłość. Niezła to rola, jednak brakuje jej zmienności.



Lepiej wypadają Szymon Kuśmider i Jerzy Trela. Pierwszy mocną kreską rysuje sylwetkę odrażającego pijaka, sknery i abnegata. Treli wystarczy jedna sekwencja, by dać pełny portret szubrawca. Wielki aktor połączył chrapliwy, niski głos z tanecznym niemal krokiem. Pozostałe role wydają się ledwie naszkicowe. Minuty mijają na pozbawionym napięcia dialogowaniu, inscenizacji brakuje wewnętrznego rytmu. Waldemar Raźniak wpada w pułapkę teatru na wskroś realistycznego, a taki wymusza na reżyserze dramat Gorkiego. To prawda, rosyjski pisarz zmieścił w nim prawdopodobnie wszystkie ludzkie skazy, nieszczęścia i patologie, a Janda w swej adaptacji grubą kreską je podkreśliła. Zrezygnowała przy tym z politycznego tła sztuki, co powoduje, że motywacje niektórych postaci (Rachela Bożeny Stachury) stają się niezrozumiałe.

Reklama


Panie biją panie

Reklama

Domyślam się, że skondensowane zło wpisane w dramat autora "Na dnie" miało szokować. Zagrane jeden do jednego, bez metafory, zaczyna nużyć. Na domiar złego fragmenty w założeniu najbardziej wstrząsające stają się mimowolnie zabawne. Najlepszym przykładem niezamierzenie groteskowy finał. Wassa umiera, innych ogarnia szaleństwo. Panowie biją się z panami, panie z paniam. Nie wątpię, że "Wassa Żeleznowa" to spektakl zrodzony ze szlachetnych intencji. Propozycja teatru traktowanego tak serio, że już bardziej się nie da. Tyle tylko że powaga też czasem bywa zabójcza.