Krystian Lupa w specjalnym oświadczeniu zdystansował się od zachowania swej aktorki, uznając je za performerską inicjatywę Szczepkowskiej wypaczającą sens finałowej sekwencji przedstawienia. Sama sprawczyni skandalu tłumaczyła, że pokazanie nagich pośladków nie było skierowane przeciw inscenizatorowi, ale służyło udowodnieniu, do czego może sprowadzać się przekraczanie granic na scenie. A to nadrzędny, jak mówią jeden przez drugiego twórcy, cel nowego poszukującego teatru, permanentnie znajdującego na bezpiecznym etapie „work in progress”. Wtedy wydawało się, że awantura zakończy się polubownie. Kolejne pokazy drugiej części tryptyku Lupy doszły do skutku z udziałem Szczepkowskiej, która podkreślała, że wspólnie z reżyserem ustalili, że nadal będzie grała swoją rolę. Szybko okazało się to jednak niemożliwe. Lupa zrezygnował ze Szczepkowskiej, zespół aktorski „Persony. Ciała Simone” przyjął jego decyzję „z żalem, ale i ulgą”. Co oznacza zdystansowanie od niedawnej koleżanki, opowiedzenie się po stronie reżysera. Ten z kolei poinformował, że od marca Simone grać będzie Maja Ostaszewska i dopiero wtedy dojdzie do właściwej premiery widowiska.

Reklama



Status specjalny?

Przytaczam te wszystkie fakty z poczuciem żalu i zażenowania, bo w sporze Szczepkowskiej i Lupy nie ma zwycięzców – przegrały obie strony. Szczepkowska za swój gest zapłaci prawdopodobnie jeszcze bardziej wyraźną niż dziś środowiskową anatemą. O pracy z wybitnym reżyserem mówiła dużo i zazwyczaj źle. Podkreślała, że spotkała się z prawdziwym artystą, a to dziś bardzo rzadkie, ale kwestionowała jego metody artystyczne, sposób pracy z aktorem. Na koniec zaś upubliczniła okoliczności swego zwolnienia z roli w opisie, któremu diametralnie przeczą zresztą wystosowane w odpowiedzi słowa Lupy.

Z gestem Szczepkowskiej trudno się zgodzić. Chcąc nie chcąc, znakomita aktorka dołączyła do grona małych skandalistów, stając u boku Jana Borysewicza i Krzysztofa Skiby. Inna rzecz to jej argumenty. Czy to się komuś podoba czy nie, d… Joanny Szczepkowskiej musi stać się początkiem poważnej rozmowy o granicach nowego teatru, o tym, czy są artyści – Krystian Lupa to najlepszy przykład – którym należy się specjalny status. Wolno im zatem więcej niż pozostałym, w każdej sytuacji powinni liczyć na posłuch współpracowników oraz przedstawicieli instytucji, gdzie obecnie pracują.

Reklama

Można mieć do Szczepkowskiej pretensje o to, że wywlekła na wierzch tajemnice teatralnej kuchni. Normalnie nikogo nie powinno obchodzić, w jakich warunkach powstaje sceniczne dzieło. Ocenie podlega wyłącznie jego ostateczny kształt, słowem – jakość. Tyle tylko że wiele z zarzutów aktorki od dawna było w środowisku teatralnym tajemnicą poliszynela. Nikt nie ośmielił się dotąd zabrać głosu.



Daleko od teatru

Reklama

Bywało, że inscenizacje Lupy budziły sprzeczne emocje, zawsze jednak przynajmniej było się o co spierać. Trzeba pogodzić się z tym, że jego wielki teatr, ten oparty na literackich arcydziełach, jest już zamkniętym rozdziałem. Mniej więcej od „Factory 2” artysta mówi wprost, że teatr właściwie przestał go interesować, ciekawsze stało się badanie relacji aktora z postacią, odwzorowywanie na scenie modelu prawdziwego życia, czy to poprzez zbiorowość, czy też kierując światło na pojedynczego bohatera. Pierwszy nurt obrazowała właśnie „Factory 2”, drugi oba spektakle z tryptyku „Persona”.

Z „Factory 2” zgodzić się w żadnym punkcie nie mogłem. Spektakl o Marilyn Monroe okazał się frapującą próbą portretu ikony zmiażdżonej przez świat, przez oczekiwania tłumu, przez własną zdruzgotaną psychikę. Tyle tylko że najsłabszym jego elementem stał się napisany przez samego Lupę scenariusz. Zbudowany z koślawych, trącających o banał zdań, chwilami martwych w zarodku dialogów, a wreszcie programowanych jako metafizyczne myśli. Ratunkiem dla „Persony. Marilyn” okazali się aktorzy. Sandra Korzeniak stworzyła rolę na pograniczu prywatności i zawodu, znalazła dla swej bohaterki inny, niedefiniowalny rodzaj scenicznego istnienia. Wrażenie było piorunujące.

Zostały tylko ruiny

„Persona. Ciało Simone” obnaża wszystko to, co w teatrze Lupy mętne, niedokończone, sztuczne i pretensjonalne. I trudno tym razem tłumaczyć to świadomą strategią artysty. Punkt wyjścia opisywano wielokrotnie. Oto Elżbieta Vogler (Małgorzata Braunek), znana z „Persony” Bergmana, przerywa wieloletnie milczenie, by za namową młodego reżysera Artura (Andrzej Szeremeta) próbować zmierzyć się z rolą Simone Weil. Pierwsza niemal dwugodzinna część przedstawienia jest zapisem dyskusji aktorki z reżyserem. Mają prawdopodobnie ukazać niemożność dojścia do prawdy o Simone, a jednocześnie podkreślić znaczenie samej drogi do postaci. Wytrzymać to jednak niepodobna, gdyż poza aktorskim trwaniem Braunek i bezradną nadekspresją Szeremety nie dostajemy literalnie nic.

Sprawy nie poprawia wtargnięcie na scenę członków młodzieżowej komuny. Nie dość że w wykonaniu młodych aktorów Teatru Dramatycznego stają się oni nie do zapamiętania, to jeszcze mają do zaprezentowania stek oczywistości, które, jak się domyślam, obrazują myślowe i emocjonalne zagubienie wstępującej w życie generacji.



Wreszcie ostatnia rozmowa Elżbiety z ucieleśnieniem czy też wyobrażeniem Weil (Joanna Szczepkowska), choć najintensywniejsza podczas całego czterogodzinnego seansu, nie zmienia podstawowego wrażenia. Lupa spierał się ze Szczepkowską także o jej wykonanie, mówiąc, że od premiery nie osiągnęła znanego z prób efektu. Z punktu widzenia osoby postronnej wygląda to jak monolog pozostawionej samej sobie aktorki. Kaleki, bo grany siłowo, na monotonnej nucie desperacji, ale chwilami poruszający. Nie udało się Braunek i Szczepkowskiej osiągnąć pamiętanego z dawniejszych przedstawień twórcy stanu aktorskiego współistnienia. Przez 40 minut dialogu są obok siebie, całkowicie osobno – niczym odległe wyspy.

Nie odmawiam Krystianowi Lupie prawa do pomyłki, artystycznego fiaska, wreszcie stanu niewiedzy czy zagubienia. Mogę zrozumieć, że „Persona. Ciało Simone” miała być w założeniach dyskusją czy wręcz polemiką z myślą Simone Weil – być może powstawała w kontrze wobec jej dzieła i osoby. Trudno mi jednak pogodzić się, że ilustracją twórczej bezradności ma być, jak się wydaje, traktat o niemożności bycia artystą i sprostania jego wyzwaniom. Być może Lupa chciał w drugiej części swego tryptyku pokazać, że teatr w formie, jaką znamy, uległ już ostatecznej degradacji i teraz przyszedł czas na nowe otwarcie. Uczynił mimo woli coś zupełnie innego. Ci wszyscy jednak, którzy nie dadzą się zwieść autointerpretacjom samego Lupy, dojdą do wniosku, że jego teatr doszedł do ściany. Nie da się bowiem budować przedstawienia na samej tylko niemożności – aktorskiej i reżyserskiej. Nie da się przekonywać, że jedyną wartością są ciągnące się w nieskończoność próby, gotowy sceniczny utwór traci zaś jakiekolwiek znaczenie. Gdyby w to wierzyć, okazałoby się, że oglądaliśmy w warszawskim Teatrze Dramatycznym fascynującą wędrówkę do sedna aktorskiego bytu. Zobaczyliśmy tymczasem ruiny spektaklu, zapis wewnętrznie rozwalonych prób, z niejasnym celem, niewidoczną pointą.



Spektakl jako złudzenie

Awantura wokół gołego tyłka Joanny Sczepkowskiej jest zatem Krystianowi Lupie na rękę. Co prawda zmusza do opowiedzenia się za lub przeciw jego uprzywilejowanej pozycji w polskim teatrze, ale odwraca uwagę o rzeczywistej wartości jego ostatniego dzieła. Tuszuje artystyczną katastrofę. I dzięki temu Lupa może mówić, że właściwa premiera „Persony. Ciała Simone” odbędzie się w marcu, z nową aktorką w roli Simone Weil. Jeśli tak jest, to co oglądaliśmy w ubiegłym tygodniu w warszawskim Teatrze Dramatycznym? Padliśmy wszyscy ofiarą zbiorowej halucynacji?