Malessa na rozkaz przełożonego, pułkownika Jana Rzepeckiego, poszła na współpracę z Urzędem Bezpieczeństwa. Po otrzymaniu gwarancji nietykalności dla towarzyszy broni ujawniła kontakty, namawiając do zeznań także swoich podwładnych. Rychło okazało się, że dała się złapać na fortel UB - żołnierze z AK nie uniknęli aresztowań i procesów.

Reklama

Ją samą ułaskawił w kolportowanych w radiu i prasie komunikatach prezydent Bolesław Bierut. Było to równoznaczne z innym, znacznie bardziej dotkliwym wyrokiem - infamią, oskarżeniami o zdradę i kolaborację z nowym okupantem, bojkotem i szykanami ze strony dawnych przyjaciół i sąsiadów. Niespełna czterdziestoletnia kobieta podejmuje heroiczną walkę z systemem, głoduje pod murami więzienia, gdzie przetrzymywany jest pułkownik Józef Rybicki (świetny Piotr Adamczyk). Kiedy orientuje się, że po raz kolejny została oszukana (władze zwolniły chorego na gruźlicę oficera tylko po to, żeby doprowadził tajniaków do kolejnych działaczy niepodległościowej konspiracji), decyduje się odebrać sobie życie.

O dramacie kapitan Malessy dowiadujemy się z dwóch źródeł. Narracja stylizowanego na starą kronikę filmową spektaklu prowadzona jest dwutorowo. Oglądamy utrzymane w przygaszonych, prawie czarno-białych kolorach sceny z ostatnich działań "Marcysi" oraz kolorowe sekwencje z odbywającej się w roku 1983 prelekcji Rybickiego. Weteran peroruje w prywatnym mieszkaniu. Opowiada młodym ludziom prawdę o AK i broni „Marcysi”, która - jakkolwiek by patrzeć - przyczyniła się do jego aresztowania.

Osią spektaklu jest dramat sumienia, który stał się udziałem kapitan Malessy, ale dotyczył wielu akowców. Przed podobnym wyborem stanął Marcin z "Pierścionka z orłem w koronie" (filmowej adaptacji powieści Aleksandra Ścibora-Rylskiego "Pierścionek z końskiego włosia"). "Marcysia", w znakomitej kreacji Marii Pakulnis, która choć jest dojrzałą kobietą, prawie dwa razy starszą od Wajdowskiego bohatera, też wpada w sidła bezpieki omamiona mirażem ocalenia swoich podwładnych i znalezienia im godnego miejsca w powojennej Polsce.

Reklama

Obydwoje są ofiarami gry, którą prowadzi UB. W "Słowie honoru”"pokazany jest mechanizm działań bezpieki (tortury, szantaż, łagodna perswazja, wywody o bankructwie II RP i rządu londyńskiego, propozycje wspólnego odbudowywania kraju itp.), którego uosobieniem jest przesłuchujący "Marcysię" kapitan Józef Różański. W kreacji Jacka Rozenka ten eksagent NKWD to diabeł wcielony. Dystyngowany, uprzejmy, inteligentny, a zarazem pozbawiony skrupułów siepacz, nieprzejednany w dążeniu do celu, którym jest całkowita likwidacja AK bez względu na ofiary.

"Marcysia" jest jego przeciwieństwem i dlatego przystaje na propozycję. Wierzy w moc oficerskiego słowa honoru, żołnierskiej przysięgi i to, że świętym obowiązkiem dowódcy jest troska o los podwładnych. W swoich samotnych demonstracjach przypomina Antygonę, działa wbrew władzy, tyle że zabiega nie o pochówek, ale sprawiedliwość i wolność dla swoich towarzyszy. I tak jak bohaterka Sofoklesa płaci za to życiem.

Mimo drobiazgowej wierności realiom historycznym (również w sferze scenografii) inscenizację Zaleskiego można czytać w kontekście uniwersalnym. To także opowieść o jednostce zaplątanej w politykę i egzaminie z moralności, przed którym może stanąć każdy człowiek. Okazuje się, że o zmaganiach Polaka z historią można opowiedzieć w sposób daleki od pomnikowego banału i stricte lokalnej problematyki.

Krzysztof Zaleski, Paweł Wieczorkiewicz, "Słowo honoru", reż. Krzysztof Zaleski, premiera 19 maca, godz. 21, TVP 1