Za kilka dni założony przez panią w 2005 r. Teatr Polonia obchodzić będzie 13. urodziny. Mawia się, że trzynastka jest pechowa, ale Krystyna Janda ma się czym pochwalić: ponad 70 premier, przeszło 5 tys. zagranych przedstawień, blisko 450 aktorów z całej Polski, którzy wystąpili na deskach Polonii. Jak będzie wyglądał jubileuszowy sezon?

Reklama

Krystyna Janda: Te liczby odzwierciedlają tylko dorobek Teatru Polonia, bo w naszym drugim teatrze Fundacji - Och-Teatrze - zrealizowaliśmy prawie drugie tyle. Myślę z radością, że sukcesowi nie da się zaprzeczyć. Natomiast uważam, że nie ma co oglądać się do tyłu i napawać nadmiernym optymizmem. Jak zwykle patrzę z nadzieją i niepokojem na zaczynający się sezon, planując, by był interesujący.

Wybraliśmy kilka tytułów, które, mam nadzieję, po pierwsze sprawią publiczności radość, po drugie – przyniosą wiedzę i odmienne spojrzenie na szereg spraw. Przygotowana przez Piotra Cieplaka na jubileusz premiera "Krzeseł" Eugene'a Ionesco to jest wyraz mojego absolutnego uporu, żeby mieć w repertuarze obu teatrów klasykę. I to tę klasykę największą. Oczywiście nie stać nas na wystawienie Szekspira, ponieważ obsady jego sztuk wymagają minimum 32 osób na scenie, czy "Wesela" Wyspiańskiego. Ale dbam, by pojawiały się utwory Becketta, Fredry, Ionesco, Czechowa, Różewicza, Zapolskiej...

Były też np. "Grube ryby" Michała Bałuckiego.

Tak, tzw. "małoobsadowa rozkoszna klasyka", jak choćby ten tytuł Bałuckiego, bo na mój wymarzony "Dom otwarty" już nas nie stać eksploatacyjnie. Ale się staramy. Jestem dumna z naszego repertuaru, jest w nim także wiele nowości i polskich i światowych. Dodam, że Iwan Wyrypajew już rozpoczął w Och-Teatrze próby do premiery swojego tekstu "Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie" (w repertuarze pt. "Osy"), która odbędzie się pod koniec listopada. Chwilę później pokażemy "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" Toma Schulmana w reżyserii Piotra Ratajczaka, a pod koniec marca "Almodovarię", czyli spektakl muzyczny z piosenkami z filmów Pedra Almodovara w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz. Pod koniec sezonu w Och-Teatrze odbędzie się premiera "8 kobiet" Roberta Thomasa w reżyserii Adama Sajnuka. Dodam, że na małych scenach planujemy jeszcze dwie premiery. Myślę, że to będzie tyleż atrakcyjny sezon co oczekiwany, bo będzie troszkę tych filmowych tropów. I dlatego nie sądzę, by ten trzynasty rok działalności był dla nas pechowy czy katastrofalny.

Reklama

Dołączają nowi aktorzy. Wspaniali, duże nazwiska i debiutanci. Niespodzianką będzie obsada "8 kobiet", bowiem pojawi się w niej wiele aktorek, które nigdy u nas nie występowały. Wciąż dobieramy do naszego "towarzystwa przyjaźni" nowych twórców. Na nich czekają widzowie.

Szymon Majewski szykuje drugi, nowy, bardzo wzruszający monolog "MaminSzymek" - dotąd mówił do żony – teraz będzie mówił do nieżyjącej matki. Przygody z wychowywaniem takiego synka jak Szymon będą i wzruszające i zabawne, a na pewno będzie to prezent dla wszystkich matek.

Reklama

Myślę, że będzie dobrze. Sama w tym roku postanowiłam, że nie będę reżyserować i nie przygotuję nowej roli. Są wciąż żywe moje spektakle, skupiające publiczność: "Maria Callas. Master Class" czy "Matki i synowie". A ostatnie premiery okazały się sukcesami – trzeba je grać! Generalnie mamy trochę zbyt dużo repertuaru - embarras de richesse.

A czego pani nauczyła się prowadząc Teatr Polonia i Och-Teatr? Często powtarza pani, że miesięcznie ten magiczny milion złotych na działalność obu teatrów Fundacji Krystyny Jandy na rzecz Kultury trzeba zarobić.

Przede wszystkim nauczyłam się nie panikować. Zachowywać spokojnie i nie reagować zbyt gwałtownie. Praca i rozsądek. Wszyscy pracują, wszyscy dookoła mnie chcą dobrze. Walczymy każdego dnia, czasem – wydawałby się – ponad możliwości. Twórcy chcą dobrze, Widzowie również. Na początku każde najdrobniejsze niepowodzenie wydawało mi się katastrofą. Mieliśmy naprawdę trudne momenty w fundacji i poważne, skomplikowane premiery, które nie wróżyły sukcesu, ale za to miały inne walory. Były czymś w rodzaju honoru domu. Nie mniej cały czas istnieje ten wymóg finansowy, by się utrzymać. Co jednak pozwala nam grać na tym poziomie, na którym chcemy i pragniemy. Ta suma miliona złotych ustaliła się po otwarciu w 2010 r. Och-Teatru. Za tę sumę gramy ponad 80 spektakli miesięcznie, to są koszty stałe obu teatrów i nowych produkcji. Robimy wszystko, żeby tej sumy nie zwiększać, ale też wkładamy mnóstwo wysiłku, by ją uzyskać, nie podnosząc cen biletów. Trzymamy się zębami jakości i rozsądku podczas rozporządzania pieniędzmi, także w trakcie nowych produkcji. A ceny naszych biletów to poziom cen teatrów państwowych z wielkimi dotacjami. Do Teatru Polonia naprawdę można wejść za 30 zł i dla takiej publiczności wyznaczyliśmy duży sektor na widowni. Mam poczucie, że to jest nasz największy sukces.

Uczę się tego dyrektorowania każdego dnia. Przystaję na kompromisy, a jednocześnie sięgam najwyżej, jak można w naszej sytuacji. Tak naprawdę, to wszystko tutaj funkcjonuje na zasadach przyjaźni i wzajemnej lojalności. W teatrach państwowych stałe angaże obligują wszystkich pracowników do lojalności wobec własnej instytucji. U nas możemy tylko i wyłącznie polegać na przyjaźniach, na wzajemnych emocjach i celach. Mamy bardzo wielu aktorów z całej Polski, wielkie nazwiska, są z nami bo chcą tu pracować i grać.

To swoisty fenomen, bo prowadzi pani teatry prywatne. Na czym się więc opiera ta międzyludzka więź?

Prywatne to złe określenie, to nie są moje teatry - a fundacji, bez stałej dotacji. A łączy nas pasja i potrzeba teatru. Życie z teatrem i w teatrze.

Krystyna Janda wyszła do widzów na ulicę. Kilka lat temu zaczęliście grać bezpłatne spektakle na Placu Konstytucji. Tak jest do dziś. Skąd się to wzięło?

Wydawało mi się, że jest to bardzo ważne, szczególnie w czasach, gdy emerytów czy części rodzin nie stać na bilety. Szczególnie zależy mi na dzieciach i dlatego też gramy "na ulicy" we wszystkie letnie weekendy spektakle dla najmłodszych. W statucie naszej fundacji jest punkt o obowiązku upowszechniania kultury, realizujemy go. Uważałam, że trzeba wyjść do widzów i opowiadać o tematach, które ich bezpośrednio dotyczą. "Lament na Placu Konstytucji" opowiada o trzech pokoleniach kobiet. Jest babcia emerytka, matka, która straciła pracę i córka, która nie godzi się z tym światem. Trudno o tekst bardziej przekrojowy...

Gramy na ulicy także dla tych ludzi, którzy nie chodzą do teatru. Chcemy ich przekonać, że scena to emocja, przyjemność i że teatru nie trzeba się bać. To, co gramy w plenerze na Placu Konstytucji, a teraz również na Grójeckiej przed Och-Teatrem – to są teksty literackie. Tworzymy opowieści, budujemy role. W repertuarze mamy dwa spektakle muzyczne, ale przede wszystkim aż cztery przedstawienia dla dzieci. Klasykę dziecięcą – Brzechwę i Tuwima! Ostatnio przygotowaliśmy spektakl "Dwa miliony kroków" w reżyserii Przemysława Jaszczaka, w którym poruszamy problematykę tzw. eurosierot.

Myślę o naszej publiczności, jako o najbliższych mi ludziach, jak o dużej rodzinie, która miewa różne problemy – i radości, i smutki. Ma poczucie humoru i trzeba jej dać satysfakcję, że potrafi się śmiać, ale zarazem jest to rodzina, która ma problemy bytowe, najprostsze... A kultura jest ich potrzebą. Z kolei innych chcę namawiać, by na co dzień żyli z teatrem.

Często powtarza pani, że pracując w Teatrze Powszechnym w Warszawie, spostrzegła, iż 80 proc. widowni stanowią kobiety. Czy to przede wszystkim dla nich otworzyła pani Teatr Polonia?

Tak, o kobietach głównie myślałam komponując pierwsze sezony. To się nieco teraz zmienia. Natomiast rzeczywiście tak było, w Powszechnym zobaczyłam, że na widowni siedzą właściwie same kobiety. Mężczyźni mniej chodzą do teatru albo chodzą okazjonalnie. Teraz widać sporo młodzieży, ale też głównie dziewczyny. Dlatego postanowiłam zacząć Polonię od kobiet, tzn. tematem kobiet, dla kobiet, z kobietami. Na małej scenie pierwszą premiera "Stefcia Ćwiek w szponach życia" wg Dubravki Ugresić, na dużej w grudniu 2006 r. – "Trzy siostry" Czechowa. To ogromnie zaprocentowało i pokazało, że miałam rację. Szczególnie, że to był czas, gdy w Polsce pojawiło się dużo tematyki kobiecej, zaczęto mówić o problemach kobiet, pojawiła się obficiej literatura kobieca i o kobietach. Działały różne wydawnictwa nastawione na problemy kobiet, ten obszar zaczął się poszerzać i manifestować. Zrobiliśmy spektakl "Badania terenowe nad ukraińskim seksem" wg Oksany Zabużko. Potem przygotowałam monodram "Ucho, gardło, nóż" wg Vedrany Rudan. To wszystko były nowe teksty, które właśnie się ukazywały. Byliśmy zafascynowani tą literaturą – i bałkańską, i czeską, i afrykańską. Dobrze się to zbiegło w czasie.

Po rozstaniu z Teatrem Powszechnym postanowiła pani wraz ze swoim śp. mężem Edwardem Kłosińskim utworzyć fundację, kupić budynek kina Polonia i wyremontować go. W październiku 2005 r. na małej scenie przygotowała pani 29 października 2005 r. pierwszą premierę Teatru Polonia – "Stefcię Ćwiek w szponach życia". Początki były jednak bardzo trudne.

Dziś z przyjemnością, ale i ze zdziwieniem oglądam zdjęcia z okresu remontu. Pierwszy folder w moim komputerze zawiera fotografie, robione kiedy po raz pierwszy wprowadzono nas do budynku Polonii. Robiłam cały czas zdjęcia. Co prawda, nie da się zarejestrować na fotografii smrodu, który tutaj panował. To wszystko, płyty paździerzowe przesiąkły wilgocią, butwiały, a na podłodze stała woda. Tym stęchłym zapachem przeszły też fotele, które musieliśmy w konsekwencji wyrzucić. W drugim albumie mam zdjęcia, które dotyczą całego naszego remontu. Nagle cały budynek odrapano z tynków, robiliśmy elementarne rzeczy, jak osuszanie fundamentów. Nie mówię o całej nowej sieci wodnej i elektrycznej. Do dziś nie mogę uwierzyć, że udało mi się zdobyć zgody z czterech ministerstw, bym mogła przenieść w inne miejsce wiązkę kabli, które znajdowały się pod Polonią. To było trudniejsze niż każda premiera. Pamiętam, że jak kupiłam egzotyczne drewno na posadzki w całym teatrze okazało się, że nie ma ono atestu na budynki publiczne w Polsce. Musiałam spowodować, żeby zaczęto robić badania, próby, aby w konsekwencji zdobyć atesty.

Do dziś mam taki gruby, czarny zeszyt, w którym są wszystkie wizytówki do specjalistów, decydentów, wykonawców... A obok moje malunki – serduszka i kwiatki – które rysowałam na nich, wisząc godzinami na telefonie.

Kolejne pakiety fotografii są już radośniejsze. Zawierają zdjęcia z premier, rocznic, okazjonalnych uroczystości, jednorazowych koncertów, inauguracji itd. Przypomnę, że na tę pierwszą premierę na małej scenie właściwie wszyscy widzowie powinni byli przyjść w kaskach budowlańców. Zagraliśmy ją dzięki zezwoleniu kierownika budowy, które zdobyłam, aby pierwsze sto osób mogło zobaczyć spektakl. To był właściwie wciąż jeszcze teren budowy. Wiedziałam, że musimy zacząć grać za wszelką cenę "Stefcię…" i "Ucho…", bo trzeba zarobić jakieś pieniądze na kolejne etapy remontu.

Czy jest jakiś jeden spektakl lub zdarzenie w trzynastoletniej historii Teatru Polonia, który szczególnie zapadł pani w sercu i pamięci?

O tak, wiele wieczorów i nocy. Szczególnie noc przed otwarciem dużej sceny, kiedy się spalił horyzont - został ugaszony ofiarnością naszych pracowników - lub ta noc, podczas której okazało się, że nie wchodzi ostatni rząd, że coś zostało źle obliczone. Trzeba było podkuć ściany i ten rząd wepchnąć, bo bilety na te miejsca były już sprzedane. Mój Boże. Tyle chwil mrożących krew w żyłach. A także ten wieczór, to było w grudniu 2005 r., gdy na nowo na małej scenie Polonii zagrałam monodram "Shirley Valentine". Na zawsze zapamiętam ten wieczór, gdy wyszłam na scenę i zobaczyłam wielki transparent, który rozwinęła publiczność, z napisem "Witaj w domu". To była dla mnie naprawdę uroczysta chwila.

Do dziś gram "Shirley Valentine", choć coraz rzadziej, bo mamy tak dużo repertuaru, że nie bardzo są dla niej wolne wieczory... Mamy dużo tytułów, których nie możemy zdjąć z afisza, bo ludzie wciąż na nie przychodzą. Zdjęliśmy już wiele przedstawień przy pełnych salach, jak choćby "Grube ryby" czy "Białą bluzkę". Jednak cały czas pracujemy nad nowymi przedstawieniami, uważam, że teatr bez prób, pracy nad nowymi spektaklami umiera. W teatrze musi być robione wciąż coś nowego!

Rozmawiał Grzegorz Janikowski/PAP