Mogła to być licytacja na zażyłość z Gombrowiczem, myślenie jego frazą, rekonstrukcję intencji autora. Nic z tych rzeczy. Zamiast efektownych manifestów pokoleniowych wrażliwości otrzymaliśmy dwa przedstawienia, które nie powinny powstać. Dwie wstydliwe kapitulacje. Kapituluje Grabowski, ten sam, który jeszcze nie tak dawno wszystko o Gombrze wiedział. I kapituluje Zadara, eksperymentator i teatralny surfer, który dotąd wychodził cało z każdego spotkania z nie do końca zrozumiałą dlań klasyką.

Wrocławska "Operetka" Zadary będzie kiedyś trzymana w muzeum jako egzemplarz przykładowy spektaklu zrobionego przez śmiertelnie zmęczonego człowieka. Reżysera, którego szaleńczy rytm pracy już nie napędza, a emocjonalnie dobija. Nie wiem, jak Zadara mógł to sobie tak zaplanować - w miesiąc po arcytrudnym dramacie Wyrypajewie, doprowadza do premiery arcytrudnej sztuki Gombrowicza. Reżyser przenosi akcję do górskiego kurortu, w końcu to włościa księstwa Himalaj, nad głowami widzów jeździ miniaturowa kolejka linowa, jesteśmy świadkami rewii mody strojów i sprzętu narciarskiego. Lokaje to ekipa techniczna w spodniach ogrodniczkach, prężąca nagie torsy, arystokracja to amatorzy białego szaleństwa.

Tylko że potem pomysł goni pomysł, greps ucieka przed gagiem, a akcja stoi, napięcia nie ma. Połowa fraz odcięta od operetkowego kontekstu brzmi głucho i pusto. Niby rozumiem założoną przewrotność Zadary, największemu poliglocie wśród polskich reżyserów słowa "nuda" i "nudity" (z angielskiego "nagość") skleiły się w jedno. Zgoda, chciał pokazać nudę nagości, nudę mówienia o nagości, nudę fascynacji nagością. Ale zapomniał, że nie można ilustrować nudy nudą. To dlatego na scenie bezwład przechodzi w chaos, kompletnie pogubieni aktorzy z Teatru Capitol nie wiedzą, czy grają w tandetnym musicalu współczesnym czy w poważnym dramacie. Swoje zrobiła też katastrofalnie adramatyczna muzyka Leszka Możdżera. W zamyśle miała być esencją pastiszu, w realizacji okazała się dziełem na miarę pisanych na zamówienie Olimpiady w Moskwie płyt grup Breakout i Budka Suflera. Aktorzy nie potrafią zrobić z kolejnych songów ani zamkniętych całostek dramatycznych, ani nie dynamizują narracji. Imitowane przez Gombrowicza operetkowe bzdurki są dla nich tylko bzdurkami, nie próbują sprawdzić, jak odkrywają one bohaterów, jak są osadzone w akcji utworu. Cały czas wydawało mi się, że zdesperowany reżyser mając w rękach dwie cegły, których przeznaczenia i struktury nie rozumie (pierwsza to tekst sztuki, druga to muzyka Możdżera) wali nimi z rozpaczą o siebie.

W Krakowie jest jeszcze gorzej. Mikołaj Grabowski trafia z jedną emocją, by za chwilę polec przy kolejnej. Nie umie obronić decyzji obsadowych, rozpisać ról z "Operetki" wewnątrz młodzieżowego gangu. W efekcie jego "ulicznicy" to przebierańcy, skate, blokers i metalówa nie uwiarygodniają żadnej z sytuacji, w jakich umieścił ich reżyser. Bo niby dlaczego dziewczyny dostają role chłopców, a chłopcy dziewczyn nie? Gdybyż jeszcze eks-studenci Grabowskiego śpiewali teksty Gombrowicza do melodii współczesnych hitów, tymczasem gdzie tam, brną z trudem przez trawestacje motywów, z jakimi byłoby po drodze ich dziadkom. Pewnie - mogło o takie zderzenie konwencji Grabowskiemu chodzić, tylko że w spektaklu Teatru STU kompletnie nie wynikają z tej decyzji jakiekolwiek wnioski.

Absolwenci wydziału wokalno-estradowego śpiewają u Grabowskiego cieniutko i z męką. A grają potworne sztampy. Tylko Joanna Kulig (Albertynka) w scenie z Szarmem dotyka tego, o co mogło Grabowskiemu chodzić. Jest rozkojarzona, rozerotyzowana, przesterowana. Śpiewa jakby sama sobie w zębach borowała. Ale to tylko błysk. Jeden jedyny w całym przedstawieniu.

Nie da się ukryć, że Grabowski wieńczy tą inscenizacją swoje trwające od kilku lat wycofanie się z języka, wrażliwości i żywiołowości teatralnej, w której był najlepszy. Ta potwornie nieudana "Operetka" jakoś podważa i przedrzeźnia jego kapitalne odczytania "Transatlantyku" i "Dziennika". Jest niczym więcej niż studenckim dyplomem semestralnym raczej nie do pokazywania poza szkołą.

Poległ Zadara. Poległ Grabowski. Żaden z nich nie odpowiedział na pytanie, czym jest Gombrowiczowska nagość. Nie zmierzył się z jego wizją historii, zatopionej w detalu, sprzączce, pasku, guziczku, skrawku odsłoniętej skóry. Finałowe nagości Albertynek wrocławskiej i krakowskiej (abstrahując od czysto erotycznych walorów ich aktorskich obnażeń) demonstrują raczej bezradność reżyserów wobec współczesnej wszechobecnej rozlazłej nagości. Nagości, która swą przyrodzoną demonstracyjnością unieważnia siebie samą, staje się strojem, maską, workiem na odpadki cywilizacyjne.

Operetka
Witold Gombrowicz
reż. Michał Zadara
Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Premiera 11 października

Operetka
Witold Gombrowicz
reżyseria Mikołaj Grabowski,
Krakowski Teatr Scena STU
Premiera 13 października























Reklama