Z początku opera Modesta Musorgskiego w inscenizacji Yurija Alexandrova to senny dramat kostiumowy w konwencji żywych obrazów dla fanów historyzującego patosu i folklorystycznych, ponadczasowych cytatów. W wieczór wyborczy pieśń o szarym kaczorze-kochanku wywołała zrozumiałą radość sali. Ale tragiczny los samego Godunowa, wielkiego przegranego na tle zdarzeń, nad którymi nie panuje, z pewnością szekspirowski nie jest. Godunow traci władzę. Dzieciobójstwo sprzed lat plącze jego myśli. Dwór spiskuje. Lud go nie rozumie. Bojarzy zdradzają. Ot, niczym w bajkach lub popołudniówkach.

Alexandrov postąpił jednak jak rasowy artysta - z minuty na minutę podkręcał patos opowieści według Puszkina. Magnacką historię przebrał w kostium fantasy, akcję przeniósł na dworzec. I to był świetny pomysł. Dworzec jako metafora wielkich migracji i jako symbol powszechnej bezdomności wydał się w tym księstwie z tektury i reflektorów symbolem nadzwyczaj nośnym.

Od pierwszych taktów muzyki obcujemy z underworldem, w którym przemoc strażników w kostiumach KGB miesza się z wędrówkami szaleńców Chrystusowych, jurodiwych, noszących skóry z "Mad Maxa". Jedni poniewierają prostaczków, drudzy wzniecają w nich wiarę. Car podśpiewuje, że nikt go nie lubi, więc będzie umierać. Opera ma swoje prawa.

To przynudzające libretto reżyser oraz scenograf Paweł Dobrzycki wpisali w estetykę szalonego wodewilu, sugerując, że wszelka władza, czerpiąca siłę z przemocy, jest tak groteskowa, że hiperteatralna. Świat Musorgskiego/Aleksandrova to skrzyżowanie szopki ze imperialną świątynią Majów. Tyle gadżetów przemocy, religii, rozpusty, że nie sposób ich wszystkich wyliczyć.

Groteskowe widowisko Opery Wrocławskiej nie mówi nic mądrego o człowieku uwikłanym w mechanizm władzy. Musorgski to nie Orwell. Ale wiele mówi o zbiorowości, która w godzinach próby ma konkretne uczucia i twarze. To wielka zasługa reżysera - na wybornie śpiewający chór chce się patrzeć, patrzeć i słuchać. Każdy z bohaterów ma wypisaną na grzbiecie, na kapocie, na niesionych tobołach osobistą historię potyczek z władzą i Bogiem - niczym przemytnicy na dworcu w Przemyślu. Scena, w której na peron wjeżdża pociąg z aresztantami KGB, naprawdę chwyta za gardło. Ten błyskotliwy prawie musical - chwilami zbyt przerysowany - cieszy oczy i uszy. Multimedialny, bliższy estetyce mrocznych gier komputerowych w stylu "Fallouta" niż powszechnie znanej rzeczywistości komnat i debat, poraża od czasu do czasu ujawnianiem wszechobecności zbrodni i egoizmu.

Historia i rzeczywistość znalazły tu udane teatralne pseudonimy, kopie, symulakry. Ważna scena, kiedy wtacza się na peron luksusowa salonka Dymitra Samozwańca, w której będzie on niebawem brykał z Maryną Mniszych, rojąc o władzy, o wierze i przyszłości obu monarchii - Polski i Rosji, to cytat z dobrego gangsterskiego kina. Porywa do oklasków. Pomaga też zrozumieć, dlaczego Polacy tak irytują Rosjan. Po pierwsze za fantazję, po drugie za urodę - za każdą z kelnereczek, obsługujących gości w pałacu seksownej Maryny Mniszchówny, oddałbym połowę Gazpromu.

Podziwiałem świetne głosy Leonida Zakhozhaeva (w dynamicznej aktorsko partii Dymitra), Elżbiety Kaczmarzyk-Janczak (nieco zbyt korpulentna, wyuzdana, lecz apetyczna Maryna) i Janusza Monarchy (umęczony władzą, neurasteniczny Godunow). Choć o psychologii w operze nie ma co gadać, wszyscy troje wzruszali.
Zderzenie patosu i erotycznego szału, tragedii pokoleń i bolesnej niemożności jednostki sprawia, że rzecz Alexandrova się ogląda i docenia. Ciekawy spektakl, niebanalna rozrywka, niezwykła muzyka.


Modest Musorgski, Borys Godunow, Modest Musorgski
reż. Yuri Alexandrov,
Opera Wrocławska
Premiera w Hali Stulecia 19 października


















Reklama