Dziewiętnastowieczna Rosja dała nam co najmniej pięciu gigantów literackich: Puszkina, Gogola, Dostojewskiego, Tołstoja, Czechowa. Tylko jeden z nich, Fiodor Dostojewski, nie dał się skusić teatrowi. Nie da się powiedzieć, że teatru nie lubił. Wystąpił w amatorskim przedstawieniu "Rewizora" Gogola, grając rolę Szpiekina, naczelnika poczty. Chciał grać rolę szekspirowskiego Otella. W kółku Pietraszewców odczytywał list Bielińskiego do Gogola, za co trafił pod sąd, który skazał go na wyrok śmierci, zamieniony tuż przed egzekucją na zesłanie.

W "Dzienniku pisarza" za rok 1873 opisał detalicznie dramat niejakiego Kiszeńskiego "Kto za dużo pije, marnie mu się żyje" ("Nic tak ważkiego nie pojawiło się w naszej literaturze w ostatnim, chyba dość długim czasie").

Pisał wreszcie, pełen przez chwilę najlepszej nadziei, własną komedię, przerobioną w połowie roboty z ulgą na powieść "Wieś Stiepańczykowo i jej mieszkańcy". Teatru, a zwłaszcza dramatu, najzwyczajniej w świecie nie cenił. Wydawał mu się gatunkiem anachronicznym, w porównaniu z powieścią, jedyną wówczas prawdziwie nowoczesną formą literacką, w dodatku masowo czytaną, w całej dziewiętnastowiecznej Europie. Teatr kochał się wtedy w dramie, która rzadko kiedy mogła uchodzić za pierwszorzędną literaturę.

Ryszard Przybylski w 1966 roku cytował list Dostojewskiego do W.D. Oboleńskiej w sprawie zgody autora na przekształcenie "Zbrodni i kary" w dramat. Zgody udzielił ("Przyjąłem jako zasadę nie przeszkadzać tego rodzaju próbom"), bardziej zresztą z politowaniem niż zrozumieniem. Pisał, a Przybylski proponował powiesić tę opinię w ramce nad biurkiem każdego z kolejnych adaptatorów: "Jest jakaś tajemnica sztuki, która sprawia, że forma epicka nigdy nie znajdzie swego odpowiednika w formie dramatycznej. Wierzę nawet, że określonym formom sztuki odpowiadają określone szeregi poetyckich myśli; że określonej myśli nie można wyrazić w innej, nieodpowiedniej formie."

Teatr jednak postawił na swoim. Dostojewski, twórca literatury wielkiej, niescenicznej, został zaanektowany dla sceny, na gigantyczną skalę. Jest, obok Antoniego Czechowa, najczęściej wystawianym Rosjaninem w teatrze europejskim. Można zaryzykować tezę, że Dostojewskiego od stu lat częściej się ogląda niż czyta, że bardziej znane są ilustracyjne obrazki z Dostojewskiego, niż jego obraz człowieka, straszny i porażający, spod znaku szatana. Słodki Raskolnikow, poczciwy staruszek Marmieładow jako zapijaczony nieudacznik, intrygant Wierchowieński upozowany na szekspirowskiego Jagona, Stawrogin uwodzący kolejne dziewczyny z eleganckim wdziękiem Mackie Majchra, czterej bracia Karamazow rodem z teksańskiej dynastii magnata naftowego, Myszkin jako student słowiański hamletyzujący w dalekiej Szwajcarii, Sonia ewangelizująca błądzących grzeszników.

Teatr, krótko mówiąc, przyswoił sobie Dostojewskiego. Z świata wyjącego o prawdę, sprawiedliwość i pogodzoną z Bogiem dobroć umiał zrobić świat egzotycznych dziwaków zagubionych we współczesnej cywilizacji europejskiej. Im wierniej opowiadał fabułę prozy Dostojewskiego, tym bardziej zbliżał go do ucywilizowanego komiksu. W kinie było jeszcze gorzej.

Dwa były powody, z których tak łatwo proza Dostojewskiego dała się oswoić teatralnej dramie. Pierwszy to technika pisarska autora. Sensacyjność zdarzeń, monologi bohaterów, dialogi fabularyzowane bez większego trudu dawały się wpisywać w tekst scenicznych adaptacji, za cenę fałszowanej myśli tej literatury. Dialog wewnętrzny każdego monologu po mistrzowsku konstruowany przez Dostojewskiego przepadał w ten sposób bez śladu, stając się zwykłą niemalże serialową listą dialogową. Zaś "słowa wykrętne" brzmiały jak efektowne bon moty, spod znaku Scribe’a czy Ducisa.

A drugi powód? Kusząca efektowność narracji. Dostojewski w fascynujący sposób umie opowiadać. Wielu się na to nabiera, stawiając znak równości między bajaniem a misterną prozą, skąd już tylko krok do scenicznego bryku. Popularność repertuarowa adaptacji prozy Dostojewskiego jest odwrotnie proporcjonalna do istotności przedstawień według prozy wielkiego Rosjanina. Geniusza literatury europejskiej.

Szczęściem nie tylko krawcy brali się za tego autora. "Biesy" Wajdy, jego "Zbrodnia i kara" ze Stuhrem i Radziwiłowiczem, jego japońska przygoda z Nastazją Tamasaburo Bando, dwa spotkania krakowskie z "Braćmi Karamazow" Krystiana Lupy, spektakle MCHAT-owskie z początku XX wieku, są generalnym zaprzeczeniem tezy, że tylko czytany Dostojewski może być prawdziwym Dostojewskim.

Ale to już zupełnie inna historia: jak z wielkiej prozy zrobić świetny teatr. Wtedy drugorzędne znaczenie ma to, jak się ów autor nazywa. Dostojewski, Gogol ("Martwe dusze"), Tomasz Mann, Kafka, Broch. To jest i trudne, i rzadkie, i fascynujące. Prawda?

















Reklama