Grzegorzewska ma własny język. Bogaty, skrzący się metaforami i niespodziewanymi skojarzeniami. Umie patrzeć na świat i ludzi przez drobiazgi - ślad mokrej stopy na podłodze łazienki, niewyrzucone śmieci i z nich niczym detektyw złożyć wiarygodny portret. Wie, jak pisać monologi - co zresztą udowodniła "Onym" sprzed trzech lat. W kaskadzie słów umie kondensować ludzkie emocje. Nikogo nie naśladuje, nie odcina kuponów od nie swojej sławy. Słowem - talent.

Reklama

Jednak soczysty język - niesłychanie powabny w lekturze - na scenie staje się obciążeniem. Niewątpliwa łatwość pisania i ewokowania teatralnych obrazów przy skromnie jeszcze rozwiniętym zmyśle selekcji literackich i scenicznych pomysłów jest wrogiem autorki. Czasem można odnieść wrażenie, że Grzegorzewska zaplątuje się w sieć własnej inwencji. Stąd te skojarzenia wojenne, te hasła na pasku wyświetlane z multimedialnego rzutnika (nazwanie ich "wizualizacjami" jest jednak lekką przesadą), te obwiązane bombami islamskie szachidy wzięte wprost z Teatru na Dubrowce, stąd mało smaczny pomysł sprawiania na oczach widowni ryb, niewnoszący nic do przedstawienia prócz chęci zaszokowania widza. Szoku nie ma - jest za to pytanie, czemu Menelaos Arkadiusza Janiczka prowadzi sklep rybny w poważnym teatralnym przedsięwzięciu. Czasem za dużo tych grzybków w barszczu.

Autorka i reżyserka w jednej osobie może mówić o prawdziwym szczęściu - obsadzie. Bo jej przedstawienie stoi przede wszystkim aktorami, młodym zespołem Teatru Narodowego, zbyt już długo grającym drugi plan w kolejnych premierach. Anna Gryszkówna doczekała się wreszcie roli pozwalającej jej udowodnić, że jest aktorką, w którą warto inwestować. Jej Ifigenia, zrewoltowana nastolatka, imponuje skalą emocjonalności, od lirycznego wyciszenia aż po fortissimo, ataki bezradnej złości, buntu wobec opiekuńczości matki granej przez Aleksandrę Justę. Te sceny są chyba najciekawsze, także dlatego że jest w nich dramaturgiczny konflikt. Podobnie jest ze sceną Achillesa i Patroklesa. Marcin Przybylski i Robert Jarociński grają parę gejów, mit mężnego Achillesa ćwierkającego wraz z ukochanym Patroklesem "przegiętymi" głosami zostaje ujęty w ironiczny nawias. I znów - te postaci mogły zaistnieć, bo autorka dała im przemówić scenicznym dialogiem, jakoś się wobec siebie określić. Nie dostał tej szansy Jerzy Radziwiłowicz monologujący jako Agamemnon głosem określonym przez Leśmiana "bąk złośnik huczał basem". Znamy zresztą ten bas. Już słyszeliśmy go w "Otellu" Olsten. A Radziwiłowicz używa tego głosu wtedy, gdy nie czuje się zbyt pewnie. Jako Kaliban u Grzegorzewskiego brzmiał czysto i donośnie. Jako Orgon w "Tartuffie" Lassalle’a - również. Tam nie miał wątpliwości, co robi na scenie...

Wybrzydzam? Pewnie tak. Ale Grzegorzewską skomplementowano za jej reżyserski debiut już tyle razy, że ten głos malkontenta utonie w szumie pochwał. Warto śledzić tę artystkę - ale nie przechwalić na starcie. Ta autorsko-reżyserska wprawka warta jest uznania. Do czterech gwiazdek dodałbym połowę piątej - za oryginalność i kroczenie własną drogą. A także za jedną jedyną chwilę, tę, w której żołnierz armii Agamemnona przeciąga ciało Ifigenii przez scenę. Bo przecież ten fragment to hommage artystki dla wielkiego twórcy polskiego teatru, patrona sceny przy Wierzbowej. Nazywał się Jerzy Grzegorzewski, był ojcem Antoniny. Ona o tym pamięta - ale kroczy swoją drogą. Niełatwą, krętą - ale własną. Oby na niej nie pobłądziła.

Reklama

"Ifigenia"
Antonina Grzegorzewska
Reż: autorki
Teatr Narodowy w Warszawie
Prapremiera 7 listopada