Ów osobnik, głowny bohater, rzuca pracę i żonę, choć jest ona w zaawansowanej ciąży, co dobitnie dowodzi jego niedojrzałości emocjonalnej i moralnej, a na to po prostu brak słów. W efekcie los tego indywiduum winien być nam dalece obcy, by nie rzec – wstrętny.

Reklama

Tak naucza recenzent „Rzeczpospolitej” Janusz R. Kowalczyk. Po przeczytaniu jego nacechowanego jedynie słuszną ideologią tekstu winniśmy uderzyć się w piersi, a szefów Ateneum, pisarza i autorów widowiska wezwać do złożenia wyjaśnień – w trybie natychmiastowym.

Stało się, „Miasto” „Kulturze” się podoba. Obiecujemy jednak poprawę: więcej tego rodzaju dziełami parszywymi zajmować się nie będziemy. I w ramach pokuty podrzucamy Kowalczykowi kilka tytułów utworów w dobie kryzysu absolutnie niedopuszczalnych. Na początek „Nora” Ibsena (przecież ona porzuca własne dziecko), grana w Narodowym „Lekkomyślna siostra” (doprawdy, ohydnie lekkomyślna…), wreszcie rzecz o dzieciobójczyni, czyli „Medea” Eurypidesa. Na stos z nimi!

p

Reklama
Jewgienij Griszkowiec "Miasto"
reż. Artur Urbański
Teatr Ateneum w Warszawie
Prapremiera polska 14 marca

p

„Miasto” to najlepsze przedstawienie warszawskiego Ateneum od czasu, kiedy jego dyrekcję objęła Izabella Cywińska. Wreszcie do końca udana próba nowej literatury, stylistyki grania, reżyserskiej strategii. Kierunek, którego warto się trzymać

Kiedy pytają mnie, czym różnią się współcześni dramatopisarze rosyjscy od ich polskich kolegów, odpowiadam od razu – pamięcią. Podczas gdy nasi próbują zwykle utrzymywać, że wszystko zaczęło się przedwczoraj, Kolada, Sigariew albo Griszkowiec tworzą tu i teraz, zanurzając swoje utwory w bolesnej współczesności. A jednak raz po raz powracają te same, dawne, a jednak żywe motywy – wyjęta z Czechowa chęć ucieczki do innego świata albo typowe dla Dostojewskiego zakorzenienie w złu, od którego nie można się uwolnić. „Miasto” Jewgienija Griszkowca wystawione na Scenie 61 warszawskiego Ateneum przez Artura Urbańskiego po raz kolejny tę tezę potwierdza. Jego bohater, niejaki Basin Sergiej Aleksandrowicz (Przemysław Bluszcz), ma żonę w ciąży, dziecko, niezłą pracę, przyzwoity dom. I ma tego wszystkiego kompletnie dość. Chce wyjechać, ale nie dokądś, ale od czegoś. Cel się nie liczy, znaczenie ma tylko ucieczka.

Serioża żyje z przyzwyczajenia. Obojętny wobec kobiety, choć ją może i kocha, nieczuły na przyjaciół, z poczucia obowiązku szukający zrozumienia u ojca. Griszkowiec nie szuka dla niego współczucia, kreśli bowiem nie pierwszy w rosyjskiej literaturze portret człowieka zbędnego. A poprzedników ma w tej materii niezgorszych, żeby wymienć tylko Puszkina, Lermontowa, Turgieniewa. „Miasta” nie stawiam oczywiście między ich dziełami, bo choć trafnie opisuje nie tylko męską chorobę, w diagnozach nie wychodzi poza oczywistości. Dlatego mam przeświadczenie, że przedstawienie w Ateneum staje powyżej tekstu. Obrazy wzmacniają wagę słów, aktorstwo w pełni określa postaci.

Jest to opowieść o melancholii przechodzącej w smutek, chwilowym znużeniu, które za moment stanie się wielkim zmęczeniem. Na małej Scenie 61 Urbańskiemu udało się dać złudzenie przestrzeni, na przemian przytłaczającej bohaterów i ograniczającej ich ruchy. W tle słychać odgłosy tytułowej metropolii. Miasto może stanowić iluzję chwilowej ucieczki, ale nie może zaprzeczyć ludzkiej samotności, bowiem stanowi jej kwintesencję. Bohaterowie Griszkowca są samotni ze sobą i samotni w tłumie. Chociaż w tle słychać Sinatrę, bodaj Davida Byrne’a i z głupia frant „Biełyje rozy”, rytm miasta pozostanie na zewnątrz, nie przyniesie ukojenia.

Najbardziej dojmujące jest w spektaklu Urbańskiego to, że nikt nie ma siły ani ochoty o nie walczyć. Na pięknej twarzy Katarzyny Herman widać tylko zwątpienie. Aktorka daje swojej Tanii kobiecą cierpliwość, resztki uczuć i desperacką potrzebę ciepła. Nie znajdzie zaspokojenia. Arkadiusz Nader gra Maksima, który w kretyńskim stroju Spidermana przychodzi do Basina żebrać o pożyczkę. Gada zbyt dużo, niczym Andrut z „Wujaszka Wani” udaje oburzenie, ale dla paru rubli przełknie każdą zniewagę – jak pies. Marian Opania zapomina o wszystkich gwiazdorskich popisach, którymi w ostatnich latach czarował widzów Ateneum. W jego Ojcu jest śmiertelne zniechęcenie, męka życia, brak najmniejszych złudzeń. Wystarczy spojrzeć na twarz aktora – to maska, z której odpłynęła krew.

Świetne to i odważne role, ale najwięcej w „Mieście” zależy od Przemysława Bluszcza. Aktor znów – po legnickim „Osobistym Jezusie” Wojcieszka – przełamuje schemat twardziela, z jakim był utożsamiany. Jest w nim brutalność i bezradność jednocześnie. Bluszcz wnosi do Ateneum wartość bardzo rzadką. Reprezentuje aktorstwo konkretu, aktorstwo z mięsa i krwi. Nie ma w nim miejsca na gram fałszu. Gdy patrzę na Bluszcza, za każdym razem mam wrażenie, że gra o wszystko.