To było na początku roku 2000. Jerzy Grzegorzewski w prowadzonym przez siebie warszawskim Teatrze Narodowym przygotowywał „Operetkę” Gombrowicza. Powtarzana z ust do ust opowieść mówi, że w roli księcia Himalaj chciał obsadzić Gustawa Holoubka, nie bacząc, że i on, i wybitny aktor pochodzili z zupełnie innych teatralnych światów. Wszystko już było dogadane, gdy występ Holoubka uniemożliwiła choroba. Grzegorzewski zadzwonił zatem do Igora Przegrodzkiego, a ten i rolę, i angaż na narodowej scenie bez wahania przyjął.

Reklama

Pamiętam tę premierę. Upalny czerwiec, publiczność Sceny przy Wierzbowej zastygła w oczekiwaniu na arcydzieło. A potem przedstawienie olśniewające – zabawne, lekkie operetkowym wdziękiem, a jednocześnie przejmujące grozą. Przegrodzki w zespole Narodowego odnalazł się fantastycznie. Postać – w nieoczekiwanym dla wielu duecie z Beatą Fudalej – prowadził lekko, z absolutną świadomością Gombrowiczowskiej formy. Zdawało się, że rozmiłowana w teatrze Grzegorzewskiego widownia tym razem bardziej niż na kogokolwiek innego czekała na Przegrodzkiego właśnie. Zadawaliśmy sobie pytanie, jak odnajdzie się wielki aktor tak daleko od domu, na nowej scenie, wśród znanych sobie, a jednak przecież także nowych artystów. Podczas oklasków było jasne – Przegrodzki własnym kunsztem bez trudu zdobył Warszawę. Być może podpowiada mi to zawodna zawsze pamięć, lecz wydawało mi się, że wielki aktor już wtedy doskonale o tym wiedział. Wzrokiem szukał przybyłych za nim na premierę znajomych, gestem pozdrawiał ich, był całkowicie rozluźniony. Zaczynał nowy etap, nie zrywając związków z przeszłością.

Pół wieku w jednym mieście, w jednym teatrze – to się wydaje niewiarygodne. Prawda, że po raz pierwszy Przegrodzki wyszedł na scenę w Wilnie w roku 1944. Transportem repatriacyjnym znalazł się potem na ziemiach polskich. Grywał w Olsztynie, w Toruniu spotkał Wilama Horzycę i stał się aktorem wielu jego przedstawień. Na chwilę trafił jeszcze do Poznania. A potem był już tylko Wrocław i tylko Wrocław. Edmund Wierciński miał mu powiedzieć, że jak mało kto nadaje się do grania czarnych charakterów, bo ma złe oczy. Jakub Rotbaum zobaczył w nim jednego z pierwszych polskich powojennych Hamletów i na długie lata złączył swój teatr z jego aktorstwem. Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski w jednym ze swoich najlepszych artystycznie okresów na nim opierali większość repertuaru. To u nich grał Słowackiego i Szekspira (włącznie z Prosperem w „Burzy”), Calderona i Robespierre’a w „Sprawie Dantona” Przybyszewskiej. Wyjątkowo owocnie współpracował z Tadeuszem Mincem, Zygmuntem Huebnerem. Artystyczna i zwyczajnie ludzka przyjaźń połączyła go z Henrykiem Tomaszewskim.

Dyrektorem Teatru Polskiego był w sumie nie tak długo, w latach 1981 – 1984. Ale dla wszystkich było jasne, że funkcje nie mają dla Przegrodzkiego żadnego znaczenia. Prawda, był wieloletnim profesorem wrocławskiej PWST, pierwszym dziekanem wydziału aktorskiego tej uczelni. Bardziej liczyło się jednak co innego. Przez długie lata nikt nie wyobrażał sobie teatru wrocławskiego bez Igora Przegrodzkiego, tak jak nikt nie wierzył, że istnieje Wrocław bez Przegrodzkiego. Artysta stał się nieodłączną częścią mitu miasta, które naznaczył swoją obecnością. Przez całe lata przemierzał dzień w dzień tę samą drogę – najpierw z okolic Ogrodu Botanicznego, gdzie wówczas mieszkał, do Teatru Polskiego przy ulicy Zapolskiej. Potem miał znacznie bliżej – z placu Kościuszki do teatru szedł ledwie kilka minut. Przechodził kawałek Świdnicką, mijał Piłsudskiego i już był u siebie. Zajmował ulubiony fotel i zaczynał opowiadać…

Reklama

Zagrał kilkaset ról, sam w końcu stracił rachubę, ile dokładnie. To zresztą również ma tylko kronikarską wagę. Ważne, że był aktorem na wskroś nowoczesnym, bez trudu odnajdywał się w przeciwstawnych scenicznych konwencjach, próbował coraz to bardziej odmiennego repertuaru. Gdy wydawało się, że przynależy do realistycznego czy wręcz naturalistycznego stylu Jakuba Rotbauma, stał się genialnym Ojcem w „Ślubie” Grzegorzewskiego. Zadawał zresztą kłam twierdzeniu, że w przedstawieniach tego twórcy czysto ludzkiej prawdy bardziej istotna jest wyrafinowana, ale oderwana od życia forma. Owszem, nie bał się transformacji czy groteskowego przerysowania, ale spod maski wytrawnego komedianta zawsze wyzierał człowiek. Czasem z wprawą mistrza badający granice własnej sztuki, częściej przerażony światem, gotowy do odejścia.

Taki był właśnie Berenger I ze sztuki Ionesco „Król umiera, czyli ceremonie”, wyreżyserowanej przez Grzegorzewskiego w Polskim w 1996 roku. Tę kreację Przegrodzkiego mam ciągle przed oczami. Pokazał umierającego władcę, śmiesznego i kalekiego. Kurczowo czepiającego się życia w każdym nawet najbardziej banalnym przejawie. Szczytem wzruszenia był moment, kiedy z Igą Mayr, grającą pokojówkę Julię, jego wieloletnią przyjaciółką, rozmawiał cicho o zaletach „sztukamięsu”. Ich szept przekraczał wymiar sceny.

Szalenie cenił go Tadeusz Różewicz, bo jakoś dzielił z nim wrażliwość, humor, wreszcie małą ojczyznę. A skoro stopił się z teatrem, jego odejście nie przyćmi szumu codziennych newsów. Zostawi jednak pustkę nie do wypełnienia.