Sass zapowiadała raczej spektakl o karze, nie o zbrodni. Karze w znaczeniu moralnym, metafizycznym, a nie urzędowym czy prawnym. „Kto ma sumienie, niech cierpi” - mówi w pewnym momencie Raskolnikow i to zdanie miało być kluczem do inscenizacji. Stało się inaczej, bo widowisko w Ateneum dryfuje w sobie tylko znanym kierunku.

Reklama

Ale nieszczęścia chodzą tu stadami. Zaczyna się od scenografii Marcina Stajewskiego. Uparł się, by na niedużą scenę teatru wpakować, co się da. Mamy więc potężny kawał miasta, jest wejście do mieszkania starej lichwiarki, pokój Raskolnikowa, pokoik Soni, biuro śledczego Porfirego. Efekt? Wiele absurdalnie rozwiązanych sekwencji, kiedy na przykład Raskolnikow rozmawia z Sonią będącą w swoim pokoju, sam stojąc na ulicy.

Szczytem wszystkiego są rozegrane w rytm pretensjonalnej jak nigdy muzyki Michała Lorenca sceny przechadzek wszystkich chyba postaci wzdłuż i wszerz, tam i z powrotem. Tani ekspresjonizm w połączeniu z kostiumami Zofii de Ines, w wielu przypadkach przywodzących na myśl stroje z operetki „Wesoła wdówka”, mimo woli śmieszą.