ATOM tm „Liedgut”
Wyd. raster-noton
Ocena 5/6

------------------------------------------------------------------------

Reklama

Od początku lat 90. niemiecki producent Uwe Schmidt wydał blisko 70 albumów, pojawiając się pod przeszło 60 różnymi pseudonimami, niekiedy przybieranymi dla potrzeb jednej płyty czy wręcz remiksu i tak malowniczymi, jak choćby Erik Satin, Lisa Carbon czy Bund Deutscher Programmierer. Artysta tyleż wszechstronny, co ironiczny imał się wszystkich odcieni elektroniki: od easy listeningu poprzez krautrockową kosmiczną psychodelię na latynoskim rapie skończywszy. Popełnił też trzy arcydzieła. Pod szyldem Flanger, w duecie z Burntem Friedmanem nagrał sztandarowy album z cyfrowym wcieleniem jazzu fusion, „Templates” (1999). Jako Geez’n’Gosh „My Life with Jesus” (2000), ze sławiącym Jezusa miksem seksownego house i żarliwego gospel zakpił równocześnie z techno hedonistów i białych producentów kradnących sample czarnej muzyki (patrz Fatboy Slim, Moby). Płyta „El Baile Aleman” (2000) Senora Coconuta porywała brawurowym przełożeniem syntetycznej muzyki Kraftwerk na żywiołowy, akustyczny latynoski big-band.

Reklama

Dopiero to błazeńskie, acz piekielnie inteligentne wcielenie przyniosło Schmidtowi kultową wręcz sławę. Przez kolejne lata nowego wieku przetwarzał w duchu latino hity Michaela Jacksona, The Doors i J.M. Jarre’a. Wydawać by się mogło, że tak mu zejdzie do emerytury. Ale wraz z nową dojrzałą płytą „Liedgut”, wydaną pod szyldem ATOM tm, znów prowokuje.

Uwe, który w ubiegłym roku skończył 40 lat, z rozkosznego bon vivanta Coconuta zmienił się w powściągliwego, wysublimowanego intelektualistę. Do zdjęcia promującego „Liedgut” pozuje przed fortepianem, na którym grywał klasyk niemieckiego romantyzmu Robert Schumann. Swą nową płytę nazywa dziełem romantycznym. A w roli jej patronów wskazuje Schuberta, Nietzschego, Helmholza i... Kraftwerk. Na album złożył się cykl miniatur przywołujących na przemian cyfrowe walce i hałas białego szumu, syntetyczne ptasie zaśpiewy i zakłócenia z telefonu komórkowego, vocodery i nerw futurystycznego techno minimalu, motywy niczym z Oscara Sali i Kraftwerk. „Liedgut” sprawia wrażenie rządzonego ukrytą logiką dźwiękowego eseju, który mierzy się z całą historią muzyki elektronicznej. To muzyka o ponadczasowym tchnieniu, wyrafinowana, a równocześnie podana z lakonicznym wdziękiem i elegancką lekkością. Trudno się dziwić, że sam współtwórca Kraftwerk, Florian Schneider, poczynił bezprecedensowy krok, pojawiając się na płycie w roli gościa. Wygłasza posłowie do „Liedgut”, rzecz jasna, przepuszczając głos przez vocoder. Jak za czasów Coconuta, acz z awangardowym pazurem, Uwe podpowiada, by posłuchać muzyki Kraftwerk, a równocześnie całej elektroniki, inaczej – jako dzieła romantyków, których technika fascynuje jedynie jako narzędzie wiodące do łączącej naukę i poezję nadracjonalności.

Rafał Księżyk, „Playboy”