Znany jest żart o małym Jasiu, któremu wszystko kojarzy się z d… Oglądam jedno po drugim przedstawienia najmłodszego pokolenia polskich reżyserów i coraz częściej mam wrażenie, że wszyscy oni to małe Jasie właśnie. Nie przepuszczą okazji do poświntuszenia na scenie, chętnie rozbiorą swoich aktorów do rosołu. Zapominają tylko o kwestii najbardziej podstawowej.

Nie pytają, czemu to wszystko ma służyć. To zawsze miło zobaczyć w teatrze ładną nagą dziewczynę, ale lepiej nie mieć przy tym poczucia artystycznego nadużycia. Tymczasem bywa tak nader często. Seks na scenie zdewaluował się doszczętnie. Stał się inscenizacyjnym wytrychem, sposobem, by choć na chwilę przyciągnąć uwagę znudzonej publiczności. Kiedyś aktorski striptiz był wydarzeniem. O nagości Joanny Pacuły w "Operetce" Macieja Prusa z lat 80. mówiło się z wypiekami na twarzy. Krąży legenda, że do warszawskiego Teatru Dramatycznego, gdzie grano spektakl, zjeżdżały wycieczki żądnych wrażeń rezerwistów. W końcu bilety były tańsze niż wizyta w klubie go go.

Teraz kolejne akty męskie i damskie nie robią już na nikim większego wrażenia. Niewielu inscenizatorów daje im zresztą prawdziwą wagę. Robi to niewątpliwie Krzysztof Warlikowski w "Oczyszczonych" Kane i "Aniołach w Ameryce" Kushnera, łącząc rozprawę o homoseksualizmie bohaterów z opowieścią o bólu zamknięcia we własnych ciałach. Robił też Grzegorz Jarzyna w "4.48 Psychosis", każąc półnagiej Magdalenie Cieleckiej krzyczeć w twarz widzom najmocniejsze oskarżenie Sarah Kane. Złączenie formy i przekazu kazało inaczej patrzeć na zdesperowaną bohaterkę.

Podobny efekt osiąga Marek Fiedor w opolskim "Baalu" Brechta, odważnie zestawiając seks z upokorzeniem i agresją. Młoda Iwona Głowińska udowadnia, że - przepraszam za banał - nagość bywa najbardziej wyrazistym kostiumem. Bywała nagość znakiem estetycznym i funkcjonowała wtedy na poziomie absolutnego wyrafinowania. Tak było w "Operetce" Jerzego Grzegorzewskiego z finałem z Albertynką - Paulą Kinaszewską. Jej apoteoza nagości nosiła w sobie ślady niewinności, zagłuszanej przez pomruki gniewnej rewolucji.

Również w "Na czworakach" Kazimierza Kutza piękne ciało Dziennikarki - Bożeny Stachury dawało staremu bohaterowi szansę na ostatnie łagodne zauroczenie. Te przedstawienia pozostają wzorcem metra z Sevres. Mówią tyle, ile trzeba, unikając nawet źdźbła niepotrzebnej wulgarności. Michał Borczuch należy do innego artystycznego porządku. Być może jego pokolenie uznało estetykę za przeżytek, zadaniem sztuki czyniąc walenie cepem między oczy. Dlatego robią to z lubością.

W "Wielkim człowieku do małych interesów" Fredry ze Starego Teatru jedna z aktorek najpierw ochoczo pozbywała się majtek, potem zaś wypowiadała wiekopomną kwestię "jeb mnie na szezlongu". Podziwu godna interpretacja. W "Leonce i Lenie" w warszawskim Dramatycznym odtwórca głównej roli najpierw oglądał w telewizji pornosa, a potem rzucał się na odbiornik w niedwuznacznych zamiarach. A w kulminacyjnym momencie obryzgiwał go białą cieczą. Znak to, że reżyser nie pozostawia wiele wyobraźni widzów.

Ograniczona fantazja nie jest jednak ich problemem. Borykają się z nią z mizernym skutkiem inscenizatorzy właśnie. Seks przestał być skandalem, nawet jeśli artysta stara się, żeby było inaczej. W "Fantazym" Jana Klaty z gdańskiego Wybrzeża była słynna scena kopulacji, kiedy z głośników leciały „Czerwone maki na Monte Cassino". Parę osób się oburzyło, ktoś manifestacyjnie opuścił widownię. Jednak nie w odwadze reżysera tkwi problem. Żenuje sposób myślenia, obliczony na wywołanie takiego efektu. A przecież bardziej dostosowaną do rangi prowokacji reakcją byłoby zwykle wzruszenie ramionami.

W dziedzinie opisywania seksualności polski młody teatr jest boleśnie ubogi. Gdy traktuje ten temat jako dopełnienie głównego nurtu opowieści, zbyt często stacza się w śmieszność. Jeszcze gorzej, gdy szeroko pojmowana erotyka wychodzi na pierwszy plan. W "Gang Bang" Pawła Sali w reżyserii Krzysztofa Jaworskiego w Starym Teatrze z historii bicia seksualnego rekordu świata wybiła się na pierwszy plan tylko irytująca publicystyka, zabrakło choćby jednej metafory. W „Niepokojach wychowanka Torlessa" w Dramatycznym w Warszawie było jeszcze gorzej. Debiutant Jakub Kowalski przerobił wielką powieść Musila na dziecinną rozprawkę o seksualnym mobbingu.

"Lulu" Wedekinda to rzecz na nasze czasy. Dlatego liczę, że Michał Borczuch wyrwie się z kręgu niemożności i zaszokuje. Wtedy teatralna seksualność nie będzie śmieszyć, a zaboli. Stawka w tej grze jest wysoka.















Reklama