Dla takich przedstawień warto organizować teatralne festiwale. Dwa lata temu olśnieniem warszawskich Spotkań była „Dragon’s Trilogy” Roberta Lepage’a. Wielogodzinny seans wynagradzał nieznośną sztampę kilku innych szeroko reklamowanych pozycji. Tym razem Goebbels i jego świat jest na granicy teatru. Rzekomo skromny aż do bólu, rozpisany na wielkiego aktora, fenomenalny muzyczny kwartet i filmowy obraz, wyczarowywany na oczach publiczności, tu i teraz. Kilkoma z pozoru najprostszymi sposobami Goebbels tworzy na scenie iluzję absolutną. Zaczyna się od muzycznej uwertury. Mondrian Quartet gra długo, czujemy się więc jak w filharmonii, a nie w teatrze dramatycznym. Autor „Eraritjaritjaki” zawiesza sceniczną akcję, unieważnia przyzwyczajenia widzów. Każe muzyce wybrzmieć do ostatniej nuty, ostatniego echa, a nam smakować ją do końca, poznać jej wartość, wagę każdego taktu. Muzyka, wybrana zresztą przez samego reżysera, jest komentarzem i kontrapunktem, budulcem scenicznego świata - czytamy w DZIENNIKU.
Gdy wybrzmi suita, poznajemy bohatera. Jest bodaj dyrygentem (choć profesje nie są tu najważniejsze), zna muzykę i chce z nią dialogować. Komentuje świat, podsumowując rzeczywistość. Mówienie jest jeszcze jednym rodzajem muzyki. Ma swą melodię, dramaturgię. Lakonicznie brzmiące słowa, suche, ostentacyjnie pozbawione ozdobników, układają się w jeszcze jeden utwór. Są jak symfonia albo koncert z udziałem wspaniałego solisty. Wszystko na swoim miejscu, wyciszenia przechodzą w kulminacje, aby za chwilę móc znów odetchnąć w muzyce, wziąć głębszy oddech.
Opowieść narratora, w którym zapewne łatwo odnaleźć odbicie samego Heinera Goebbelsa, traktuje, mówiąc najprościej, o nieustannej konfrontacji kultury z naturą. Stanowi bolesne résumé współczesności, z której bohater „Eraritjaritjaki” najchętniej uciekłby w alternatywny świat, fundowany przez własną imaginację. Scenariusz przedstawienia, skomponowany wyjątkowo misternie, oparty został na twórczości Eliasa Canettiego. Znajdziemy w nim fragmenty oraz osnowę fabularną z „Auto da fé”, ale przede wszystkim kompilację myśli i aforyzmów wielkiego pisarza. Wyłania się z nich obraz bezkompromisowy, bolesny dowód alienacji bohatera. Wyjściem jest tylko ucieczka w inne rejony, w których prawem jest absurd, a na logikę nie ma miejsca. Opisy ujęte w krótkie jednozdaniowe sekwencje fascynują i przerażają jednocześnie. Są przepustką do okrutnej, naładowanej groteskowymi symbolami baśni.
„Eraritjaritjaka” prowokuje podstawowe pytania. Czy to w ogóle jest jeszcze teatr? No niby tak, bo zespół gra na scenie, jest aktor w roli potężnego medium, a jego narzędziem są słowa. Genialna w operowaniu znaczącym skrótem scenografia dowodzi absolutnej wirtuozerii jej autora Klausa Grünberga. Więc do tej pory wszystko się zgadza, pasują do siebie fragmenty scenicznej układanki. A jednak w pewnym momencie Goebbels zawiesza teatr, burzy to wszystko jednym ruchem. Aktor śledzony przez kamerę (obraz z niej widzimy na ścianie olbrzymiego domu, który stanowi niemal jedyny element scenografii) szybkim krokiem schodzi ze sceny Teatru Dramatycznego. Widzimy go w korytarzu, na schodach PKiN, po chwili już na placu Defilad wsiada do samochodu. Wóz rusza ulicami Warszawy. Przez okna widzimy znajome szyldy, sklepy, knajpy. Wieczorne miasto wdziera się do teatru. Bohater dojeżdża do kamienicy gdzieś blisko placu Trzech Krzyży. Otwiera drzwi do mieszkania, wstawia do lodówki kupioną przed chwilą mineralną. Patrzy na bibliotekę, w kuchni przygotowuje sobie omlet z cebulą i szczypiorkiem. Podglądamy go w domu czy na scenie? Jeszcze nie znamy odpowiedzi. Tak czy inaczej tradycyjny teatr przestał istnieć. Życie ze wszystkimi swymi dźwiękami i zapachami, w skali jeden do jednego, przeniknęło na scenę i panuje tam niepodzielnie.
Iluzja teatru nie służy reżyserowi do popisywania się technicznymi możliwościami, które sprawiają, że to wspaniałe oszustwo może być wzięte za prawdę. Goebbels wykorzystuje ją, aby stworzyć sobie, bohaterowi, wreszcie nam bezpieczne schronienie. Wybudowany na scenie dom, w którym nareszcie odnajdziemy bohatera, jest metaforyczną arką. Tu można mówić tekstem Eliasa Canettiego i nazywać rzeczy po imieniu. Tu można odkrywać smak każdej nuty wykonywanej przez Mondrian Quartet. To jest enklawa dla ludzi o określonej wrażliwości, których przygniata codzienna szarość. Oni odkryją w opowieści wielkiego aktora André Wilmsa nieoczekiwane barwy. Te zaś sprawiają, że na pierwszy rzut oka monotonny monolog będzie się chłonąć jak pierwszorzędny kryminał.
Widowisko Théatre Vidy z Lozanny jest więc przewrotnym wyznaniem wiary w teatr, który może stać się życiem. W Polsce podobny spektakl jeszcze przez lata nie powstanie - pisze DZIENNIK.