"Gwiezdne wojny" (codziennie, Canal+)
To piękne móc wrócić do czasów, kiedy kosmos wyglądał na ekranie tak kolorowo jak Ziemia oglądana z jego perspektywy, a powietrze po wyjściu z kina miało ożywczy wiosenny zapach, dający pewność, że kiedyś tam będziemy. Jesteśmy jednak w XXI wieku. "Matrix" wylał na nas kubeł chłodnej, martwej przestrzeni, w której toczy się okrutna walka technologii z Ziemianami, ziarenkami w wielkich kołach iluzji.
Kosmos z "Gwiezdnych wojen" nawet ze swoimi naiwnościami i utopią należy do tych obrazów filmowych, które są ponadczasowe i imponują ogromnym nakładem ludzkiej pracy i wyobraźni. Luke Skywalker nieustannie toczy swoją walkę ze złem, żeby zdobyć serce księżniczki Lei. Tylko lord Vader ("Father? Yes, son") dyszy trochę śmiesznie i trochę strasznie. Gdyby kosmos wyglądał tak jak w trylogii, to nie miałbym nic przeciwko temu, aby być jego mieszkańcem, czyli kosmitą.

"Powrót do przyszłości" (codziennie na TVN)
Pamiętam doskonale oba filmy, w szczególności jedynkę oczywiście, bo trafiły mnie w momencie, kiedy sprawy podróży w czasie z rożnych względów bardzo mnie interesowały. Z kilku powodów mogę go polecić, ale przede wszystkim dlatego, że jako film instruktażowy był niesłychanie prosty i skuteczny, doskonale dostosowany do moich – kilkunastoletniego wówczas chłopca – potrzeb. W dodatku nieopodal mojego domu biegły tory kolei żelaznej i mogłem w dowolnym momencie uzyskać odpowiednią moc, żeby przenieść się w czasie, na długo zanim ten, który nie bał się być pierwszym, "wybrał przyszłość". Ja dla odmiany od czasu do czasu wybierałem również przeszłość. Sympatyczne perypetie chłopaka w jeansach nakłaniały do poszukiwania szalonych profesorów, którzy potrafią inspirować młodych ludzi do własnych podroży w czasie, a w razie czego sprowadzą człowieka do właściwego czasu. Fajne w tym nieco przestarzałym filmie jest to, że energię do tych podroży daje piorun, a nie atomowe słupy. Jeśli mam do wyboru w czas świąteczny przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, to... wybieram wszystko.

"Bezsenność w Seattle", reż. Nora Ephron (Wigilia, Polsat, 21.30)
Jeśli w święta dodzwonisz się do kogoś z życzeniami przez pomyłkę, wyobraź sobie, że dodzwoniłeś się do Meg Ryan i może od tej chwili nie będziesz samotny. Ta urocza aktorka jest - obok Toma Hanksa - gwiazdą tego wyciskacza łez. Historia jest prosta: młody wdowiec z synem dzięki przypadkowemu telefonowi trafia na swoje przeznaczenie. Gdyby nie doskonała gra aktorów, trudno byłoby ten film znieść. Jest "dobry i szlachetny" do bólu. W sam raz na każde święta, kiedy nie tylko zwierzęta zaczynają mówić ludzkim głosem, ale również telewizje. Pożytek z tego wielki. Przynajmniej raz w roku nie ma nagromadzenia nieszczęść. Oczywiście nie obejrzę tego filmu po raz pięćdziesiąty piąty, bo bym się wściekł, ale widzom, nawet jeśli to już będzie dwudziesty raz, spokojnie mogę go polecić.

"Wszyscy mówią: Kocham cię", reż. Woody Allen (Wigilia, Ale Kino!, 20.00)
Nikt nie zauważa, kiedy uradowany optymista się zakochuje, ale kiedy zakochuje się znany cynik i pesymista, nikt mu nie wierzy. To chyba najmniej doceniane dzieło Woody’ego Allena, a przecież jest to film pełny ciepłego humoru i mądrej refleksji. I oczywiście autoironii. Allen wciela się tu w rolę zakochanego sześćdziesięciolatka i jest wzruszający. W nawale ckliwych historii królujących w telewizjach w okresie świąt zbytnio się nie odróżni, ale ostrze talentu aktora i reżysera spowoduje, że nie zaśniemy. Allen podczas konferencji w Cannes zapytany o tak dobry odbiór jego filmów w Europie odpowiedział: "Może to kwestia kongenialnych tłumaczeń". Może to prawda, bo ten film, którego akcja dzieje się zresztą we Włoszech, ogląda się znakomicie.

"Biografie - Pięć portretów pana Kazimierza" (Wigilia, TVP Polonia, 16.15)
Film dokumentalny o wybitnym polskim aktorze Kazimierzu Rudzkim zmarłym w 1976 roku, czyli równo 30 lat temu. Ale kiedy się ogląda jego występy, już niestety tylko na materiałach archiwalnych, trudno uwierzyć, że to są zapisy sprzed kilkudziesięciu lat. To aktorstwo nie stało się aktorstwem "archiwalnym". Jest nadal żywe i inspirujące. Kazimierz Rudzki to jedna z wielkich postaci polskiego filmu i teatru. Ale dla nas, aktorów następnych pokoleń, to przede wszystkim jeden z mistrzów. Przez wiele lat wykładał w Warszawskiej Szkole Teatralnej. Wychował kilka pokoleń polskich aktorów. Dla nas jest legendą. Poza wieloma znakomitymi rolami teatralnymi i filmowymi, jak np. rola porucznika Turka w filmie Andrzeja Munka "Eroica" czy ojca w "Wojnie domowej", był też wybitnym estradowcem, wypracował oryginalny styl konferansjerki estradowej i kabaretowej. Jest jedną z tych postaci, które trzeba nieustannie przypominać. I dobrze, że powstał taki film.

"Casablanca", reż. Michael Curtiz (25 grudnia, Ale kino!, 20.00)
Spokojnie, to tylko film wszech czasów. Ile tam się dzieje, jak wypełniona jest przestrzeń! Kwintesencja czasów wojny i wielkich gwiazd filmowych. Kiedy zapalając papierosa, można było uratować świat. Niewielu już pamięta, że scenarzyści tego filmu latami bezskutecznie próbowali ten scenariusz sprzedać, nim wypowiedzieli magiczne słowa "dużo dymu, mroczna atmosfera", to spowodowało, że producent (może był palący?) powiedział sakramentalne "tak". I oto od wielu lat, prawie w każde święta, widz może się przenieść w tamte czasy i podziwiać Humphreya Bogarta, bo nikt inny „tak nie zapalał papierosa”. Polecam serdecznie ten film, każdy ma przecież swoją Casablancę, chociaż to nie powód, żeby tam bywać codziennie.

"Pół żartem, pół serio", reż. Billy Wilder (26 grudnia, TVP 1, 12.30)
Jak tylko zobaczyłem, że telewizja emituje ten film, to się ucieszyłem, bo pomyślałem sobie: "Oho - święta". Należy on do żelaznego repertuaru w tym okresie. Czasami zresztą wydaje mi się, że święta to w telewizji taki test na wytrzymałość widza na powtarzalność. Jak w reklamie odkurzaczy i innych domowych sprzętów. Dwa tysiące emisji, a oni dalej oglądają komedię z czasów, kiedy przebrać się za kobietę starczało na cały film. Film Billy’ego Wildera doskonale w tym teście daje sobie radę. Może to zasługa Marilyn Monroe - w końcu bardzo, żeby nie powiedzieć - za bardzo - bliskiej znajomej prezydenta Kennedy’ego, a może reżysera pochodzącego z Makowa Podhalańskiego, ale wesoły klimat tej opowieści doskonale nastraja. Czegóż chcieć więcej niż dobrego humoru, który zawsze można nieco podeprzeć kluskami z makiem, kutią, rybą w galarecie lub po prostu leżeniem przed telewizorem. Ten film doskonale się nadaje na oprawę słodkiego lenistwa po przeżarciu. A na dodatek może nawet czasem zadziałać dobroczynnie, bo wszak kiedy się śmiejemy, pracują mięśnie brzucha.

"Piłkarski poker", reż. Janusz Zaorski (26 grudnia, Kino Polska, 20:05)
Mecze piłkarskie oglądam rzadko. Ostatnio raz na cztery lata, kiedy odbywają się mistrzostwa świata. W mistrzostwa włączam się zaś natychmiast po odpadnięciu z nich polskich piłkarzy, bo wtedy już nikt na nich nie "fałszuje", gra toczy się płynnie i nabiera maestrii. W kwestii polskiej piłki nożnej jestem zwolennikiem tezy, że należy ją zlikwidować, bo tylko wstyd nam przynosi. Film Janusza Zaorskiego jednak lubię. Jest dla mnie dowodem, że moje wyrażone przed chwilą poglądy na rodzimą piłkę mają mocne podstawy, wsparte na dodatek przez wielkiego miłośnika tego dziwactwa, jakim jest polski futbol. Poza dowcipną i przenikliwą obserwacją siermiężnego światka naszego futbolu wielka rola Janusza Gajosa jest następnym powodem, aby obejrzeć ten film. Polskiej piłki Janusz Zaorski na razie jeszcze nie naprawił, ale swoim filmem, przywoływanym po każdej "niedzieli cudów", natchnął ministra Ziobrę i można nawet powiedzieć, że - pośrednio oczywiście - doprowadził do masowych aresztowań wśród działaczy, czyli osiągnął to, o czym marzy każdy twórca: zmienił świat wokół siebie dziełem swym.


































Reklama