A Katharina Thalbach, grająca główną rolę w opowieści o kobiecie, która zmieniła bieg historii, twierdzi, że nie było jej zamiarem krzywdzenie Walentynowicz. "Strajk" jutro wchodzi na ekrany polskich kin. Ci, którzy spodziewają się paradokumentalnego pamfletu na cześć działaczy pierwszej "Solidarności", mogą od razu zrezygnować z oglądania filmu. Ale widzowie czekający na fabułę częściowo opartą na wydarzeniach w Stoczni Gdańskiej, będą usatysfakcjonowani.

Krzysztof Jarosiński: Poznała pani Annę Walentynowicz?
Katharina Thalbach: Nie, nie udało mi się jej spotkać.

Starała się pani o to?
Oczywiście. Próbowałam wiele razy. Jednak, kiedy już wiedziałam, że zagram główną rolę w filmie "Strajk", stosunki między Anną Walentynowicz a producentami filmu i Volkerem Schlöndorffem były już dość napięte. Ona nie wyrażała zgody na to, by moja bohaterka nazywała się Anna Walentynowicz, więc może nie ma co się dziwić, że nie chciała nawet słyszeć o spotkaniu ze mną.

Teraz, po premierze filmu "Strajk", rozpętała się wielka burza. Anna Walentynowicz chce się procesować, żąda wycięcia niektórych scen z filmu. Czy jest coś, co by jej pani chciała powiedzieć za pośrednictwem mediów?
Nie, wolałabym zadać jej pytania. Całe mnóstwo pytań.

A o co chciałaby pani zapytać?
Kiedy przygotowywałam się do tej roli, zobaczyłam dokument o Annie Walentynowicz, który wywarł na mnie spore wrażenie. Ale i pozostawił niedosyt. Chciałabym wiedzieć, co ją ukształtowało, jak wyglądało jej dzieciństwo. Poza tym chciałabym wiedzieć, jak w tej trudnej komunistycznej rzeczywistości łączyła bezkompromisową walkę o wolność z byciem matką i wychowaniem dziecka. Mniej mnie interesują jej poglądy polityczne, a bardziej fakt, jak ona to wszystko wytrzymała, skąd czerpała siły.

Dlaczego pani zdaniem Anna Walentynowicz nie akceptuje waszego filmu?
Mogę tylko snuć przypuszczenia. Dochodzą mnie słuchy, że ma pretensje do tego, że w filmie znalazły się wątki prywatne. Wydaje mi się, że ona wolałaby film wyłącznie o jej politycznej działalności. Więcej, z pewnością chciałaby, aby jego akcja zaczęła się wtedy, kiedy nasz film się kończy, czyli po podpisaniu porozumień sierpniowych.

Urodziła się pani i wychowała w NRD. Czy wtedy w latach 70. interesowała się pani tym, co się dzieje w Polsce?
Jasne. Kiedy Polak został papieżem, kiedy powstała "Solidarność" - to było dla mnie, mojej rodziny i znajomych bardzo ekscytujące. Przyznam, że do końca nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. To było niewiarygodne i niesamowite. Nie mogłam też pojąć, że robotnicy, prości ludzie, biorą sprawy w swoje ręce i domagają się wolności, swoich praw. A przy tym nie boją się walczyć. My, Niemcy z NRD, byliśmy bardziej strachliwi, obawialiśmy się, co z tych działań w Polsce wyniknie. Z drugiej strony te wydarzenia napawały nas nadzieją. Oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy o Wałęsie. Nie miałam natomiast świadomości, że istnieje drobna kobietka, która zmienia bieg historii.
Tak naprawdę dopiero przed czterema laty dostałam do przeczytania scenariusz, z którego dowiedziałam się, że obok głównego lidera - Wałęsy - walczyła Anna Walentynowicz. Dziwi mnie, dlaczego Walentynowicz jest pomijana w historii, dlaczego się o niej nie mówi tak samo jak o Wałęsie. To mnie osobiście dotyka. Ona powinna być znana na całym świecie. To wielka postać.

Co jest dla pani symbolem końca komunizmu? Upadek muru berlińskiego?
Nie uważam, że mur berliński był początkiem końca komunizmu i jestem zdziwiona, że ktoś może myśleć inaczej. To, co się stało w Stoczni Gdańskiej, miało największe znaczenie - to tam zaczął upadać komunizm. I mam nadzieję, że wszyscy Polacy myślą tak jak ja. Przez ostatnie dwa lata bardzo często rozmawiałam z ludźmi w Niemczech, Francji i Anglii na ten właśnie temat. Nikt nie miał wątpliwości, że to w Gdańsku wszystko się zaczęło. Zresztą nawet wtedy w 1980 roku wiedziałam, że to Stocznia Gdańska jest centrum antykomunistycznych wydarzeń.

"Strajk" został już pokazany w Niemczech. Jak tamtejsza publiczność reaguje na ten film?
Niemiecka premiera "Strajku" zaplanowana jest na marzec... Na razie nasz film został pokazany na kilku przedpremierowych zamkniętych pokazach i został bardzo dobrze przyjęty. Zobaczymy, jak będzie dalej. Teraz mogę powiedzieć o swoich obawach przed tą premierą, a mianowicie ludzie w Niemczech, szczególnie wschodnich, od kina historycznego trochę uciekają, wolą przeszłość odsuwać na bok. Mam wrażenie, że w innych europejskich krajach "Strajk" będzie lepiej rozumiany. Chociaż oczywiście prywatnie życzyłabym sobie, by moi rodacy dobrze przyjęli ten film. I wcale nie chodzi o to, że gram w nim główną rolę. Uważam, że Niemcy powinni się skonfrontować z historią opowiedzianą w "Strajku". Jestem jednak zachowawczą pesymistką i nie mam wielkich oczekiwań.

Schlöndorff powiedział, że kiedy pod koniec lat 70. robiliście w Gdańsku "Blaszany bębenek", czuł, że za chwilę coś się wydarzy, coś się zmieni. Jak pani wspomina tamte czasy, tamten Gdańsk i Polskę końca lat 70.?
Byłam wtedy tylko przez tydzień w Gdańsku i od rana do nocy pracowałam na planie zdjęciowym. Nie było czasu na żadne polityczne debaty. Poza tym Polska to był dla mnie obcy kraj. Muszę panu powiedzieć o jeszcze jednej ważnej rzeczy. Zaledwie półtora roku wcześniej uciekłam z NRD i chciałam od siebie jak najdalej odepchnąć komunizm. I pewnie dlatego koncentrowałam się wyłącznie na filmie.

Czy to ma dla pani jakieś znaczenie, że po 30 latach znowu zrobiła pani film w Gdańsku i znowu z Volkerem Schlöndorffem?
Nawet bardzo wielkie. Przez ten fakt moje życie zatoczyło piękne artystyczne koło. Zresztą mam szczęście do takich zamkniętych obiegów. To niesamowite, że to koło zamyka się w Gdańsku. Z punktu widzenia moich doświadczeń z komunizmem, to ma też dla mnie symboliczne znaczenie. Praca przy "Strajku" była dla mnie jak deja vu. Przez tunel czasu znalazłam się znowu w rzeczywistości, z której kiedyś udało mi się uciec. Sama przecież przez chwilę pracowałam w fabryce. Gdy stanęłam na planie filmowym, przypomniał mi się zapach potu, stali, ciężka praca i okrutna rzeczywistość. Poznałam Volkera tuż przed rozpoczęciem "Blaszanego bębenka". Po skończeniu zdjęć, przez ostatnie 30 lat bardzo się przyjaźniliśmy, jednak aż do tego filmu nigdy nie zagrałam w innym jego obrazie. Wiem też, że gdyby nie Andrzej Wajda, "Strajk" mógłby nie powstać. Wajda stwierdził, że jeśli Schlöndorff nie zrobi "Strajku", nikt w Polsce do tego filmu się nie przymierzy. To chyba ostatecznie go przekonało.

Czy pracę w "Strajku" traktowała pani jak kolejny film w swojej karierze?
To było zdecydowanie coś więcej, niż tylko udział w filmie. Kiedy kręciliśmy scenę demonstracji: Agnieszka idzie z elektrykiem na czele stoczniowców, czułam, jakbym cofnęła się do tamtych czasów i brała udział w demonstracji. Poza tym w scenach filmowych brali udział statyści, którzy byli uczestnikami tamtych wydarzeń albo po prostu je pamiętali i przeżywali na nowo. A ja razem z nimi. Trzeba by było mieć skórę słonia, żeby podczas realizacji "Strajku" nie odczuć tej autentyczności. Poza tym przed rozpoczęciem pracy nad filmem obejrzałam mnóstwo dokumentów i zdjęć. Dzięki temu wróciły do mnie wspomnienia z lata spędzone w NRD. Pamiętam, że mogliśmy odbierać program telewizyjny z Westfalii, zachodniego landu, w którym nadawano informacje na temat wydarzeń ze Stoczni...

Gra pani Agnieszkę w różnych fazach jej życia. Czy się pani napracowała przy tej roli?
Dyskutowałam z Volkerem, czy Niemka powinna zagrać Polkę. To był dla mnie naprawdę wielki problem. Jednak on i nasi polscy znajomi bardzo mnie przekonywali i w końcu się zdecydowałam. Uznałam, że postać, którą mam zagrać, jest wyzwaniem, czymś dla aktora wspaniałym. Mam 53 lata, a musiałam zagrać 30-latkę. Później ze sceny na scenę stawałam się coraz starsza... Reżyser postawił przede mną też trudne zadania fizyczne. Musiałam wchodzić na kilkudziesięciometrowy dźwig, którego się śmiertelnie bałam. Zrobiono nam nawet badanie na lęk wysokości i okazało się, że w porównaniu z innymi jestem superodważna. Tak między nami mówiąc, miałam cholernego stracha, bo ten dźwig był strasznie wysoki. W dodatku bardzo wiało.

W "Strajku" polska aktorka panią dubbinguje. Słyszała pani siebie mówiącą po polsku?
Sam język jest dla mnie mało ważny. Bardziej interesuje mnie barwa głosu. Mam charakterystyczny głos i on jest połową tego, co chcę sobą wyrazić i przekazać widzom. Polacy jednak dość dobrze podłożyli głos. Gorzej sobie poradzili Francuzi. W ich wersji językowej moja bohaterka mówi piskliwie, co zupełnie do mnie nie pasuje. Już wiem, że nie pójdę na francuską wersję "Strajku", bo nie będę mogła siebie słuchać. Volker podjął decyzję, żeby w "Strajku" zagrało wielu polskich aktorów. Chylę przed nimi czoła. On chciał, żeby ten film był kręcony po polsku i po niemiecku. Było więc jasne, że będzie ciężko.

Mimo że dotąd zagrała pani tylko w dwóch filmach Schlöndorffa, w Polsce jest pani odbierana jako jego aktorka. Czy jest szansa, że będziecie w najbliższym czasie razem pracować?
Volker zrobił już kolejny film, ale w nim nie zagrałam. Mam do Schlöndorffa absolutne zaufanie. Mogłabym z nim pracować bez przerwy i kiedy tylko mnie zaprosi na zdjęcia, rzucam wszystko i zaczynam pracę z nim. Jednak przez ostatnie 30 lat zagrałam w wielu filmach i teatrach. Gdybym czekała na propozycję od Schlöndorffa, musiałabym pewnie kelnerować, bo inaczej umarłabym z głodu.










































Reklama