Zawartość muzyczna ósmej, studyjnej płyty Harvey to zaskoczenie nie tylko dla fanów, ale również dla samej PJ. I to nie tylko dlatego, że brytyjska wokalistka powiesiła gitarę na kołku i usiadła za fortepianem, ale że w ogóle zdecydowała się za nim usiąść. Trzy lata temu bowiem Harvey poczuła, że doszła do punktu wyjścia. Nie chciała dłużej pożerać własnego ogona, bo w tych kategoriach postrzegała podobieństwo albumu "Uh Huh Her" (2004) do płyt "Dry" (1992) i "Rid of Me" (1993). Zapowiedziała więc koniec kariery. 20 grudnia 2004 r. swój kameralny występ w paryskim klubie Studio 287 skwitowała stwierdzeniem, że nigdy więcej nie nagra już żadnej płyty ani nie zagra żadnego koncertu. A potem na dwa lata słuch o niej zaginął.

Reklama

Przez pierwszy rok żyła w Los Angeles. Tu odnalazła swoje powołanie, grając na basie w lokalnej grupie prowadzonej przez Jeffa Morrisa Teppera, ulubionego gitarzystę Toma Waitsa, Robyn Hitchcock i Franka Blacka. Zespół nie odniósł znaczącego sukcesu, jednak dla PJ było to przeżycie formacyjne. Razem z nią bowiem w skład bandu wchodzili jej idole, muzycy legendarnego Captain Beefheart’s Magic Band. Mniej więcej po roku postanowiła zapomnieć o słowie złożonym w Paryżu. Spakowała swój bas i z zamiarem nagrania na nim swojej kolejnej płyty wróciła do rodzinnego Domerset.

Niestety, nostalgiczne melodie, które od tygodni ją prześladowały, za nic nie chciały się dać przetransponować ani na brzmienie gitar, ani zabawkowych instrumentów. Pod wpływem impulsu Harvey zdecydowała się spróbować z fortepianem. To, że nigdy wcześniej na nim nie grała, nie przerażał jej zanadto. Gitary też przecież musiała się kiedyś nauczyć, wszak wykształcenie muzyczne odebrała w klasie saksofonu. Niemniej jednak próby obłaskawienia instrumentu pochłonęły kolejne miesiące. Samo nagranie zajęło pięć miesięcy - dłużej niż którejkolwiek z poprzednich płyt PJ.

Okoliczności nagrania płyty układają się w historię cudownego nawrócenia. 11 piosenek, jakie znalazły się na płycie, trwa niewiele ponad 33 minuty i ukazuje Harvey z całkiem innej, choć niezmiennie jesiennej strony. "White Chalk" to płyta kameralna. Spójna jak ceglany mur i dramatyczna jak bitwa pod Kurskiem. Pełna nie tylko tandetnej nostalgii za wrzosowiskami z Wichrowych Wzgórz, ale i głębokiego liryzmu. I choć nie jest wolna od fortepianowo-wokalnych egzaltacji, jakie znamy z nagrań Tori Amos, to równocześnie jednak - okazuje się niezwykle osobista.

Reklama

Na miesiąc przed premierą nowego albumu pełen dziewczyńskich buntów i frustracji drugi krążek Harvey, "Rid of Me" (1993), doczekał się opracowania na swój temat. Książka Kate Schatz "Rid of Me: A Story" to rodzaj pisarskiej medytacji, w której na pograniczu fikcji i faktu szczegółowej analizie poddana została każda piosenka z pamiętnego albumu. Po kilku przesłuchaniach śmiało mogę stwierdzić, że nie będzie to ostatnia dysertacja na temat twórczości Harvey. Wszystko bowiem wskazuje na to, że "White Chalk" ma szansę doczekać się nie jednej czy dwóch książek, ale osobnego regału w bibliotece.

Album przynosi muzykę nie tylko szokująco inną od tego, co do tej pory robiła Brytyjka, ale też zniewalająco piękną. Tu i ówdzie dla podniesienia napięcia melodia została celnie skontrapunktowana przez sekcję rytmiczną The Dirty Trees: Jima White’a i Erika Drew Feldmana. To najcichszy, najbardziej demoniczny, a jednocześnie najlepszy spośród wszystkich krążków nagranych przez Harvey. Paradoksalnie, tygrysica rocka, siadając za fortepianem, wcale nie zafundowała sobie manikiuru, a w jej muzyce jest jeszcze więcej rockowego pazura.