Do tej pory nie było to jasne. Przynajmniej dla mnie. Wszyscy zapewniali, jaka to poetycka ekstraklasa, jaka to wielkość, jaki to geniusz - ja parę razy do czytania - to prawda, niezbyt licznych - dotychczasowych polskich tłumaczeń się przymierzałem i za Chiny nie mogłem pojąć, co mianowicie w tych wierszach jest niezwykłego. Owszem, parę spolszczeń Stanisława Barańczaka brzmiało ciekawie, ale żeby aż taka wielkość, aż takie dzwony?

Reklama

(Było czytać w oryginale? Nie do odparcia jest to argument; bez przesady wszakże z szlachetnym szantażem - historia literatury notuje przypadki udanych, kongenialnych, a nawet przewyższających oryginały tłumaczeń. Z całą pewnością nie był to przypadek polskich przekładów Achmatowej).

Owszem, z rozmaitych źródeł o autorce wiedziało się sporo, Anna Achmatowa nawet w dzisiejszych czasach terroru rynkowego nie była jakąś wielką nieobecną. Parę lat temu ciekawą o niej książkę wydała poetka Anna Piwkowska, w 2005 ukazała się głośna biografia pióra Elaine Feinstein "Anna Wszechrosji - życie Anny Achmatowej".

Życie poetki było, słowem, znane - w znajomość wierszy, w taką ich znajomość, by było jasne, że jest to wielka literatura, pozostawało wierzyć na słowo. Zwłaszcza na słowo Josifa Brodskiego. To nie było byle co. Jego esej "Muza żałoby" jest tak nieodpartym wykładem jej wielkości i tak precyzyjnym studium jej warsztatu, że buty spadają. Ale jak buty spadają, to robi się trochę nazbyt cudotwórczo, czyli podejrzanie. Może Brodski przesadza? Może siła jego pióra i arogancka sugestywność racji czynią z Achmatowej inną pisarkę, niż była?

Jak opowiada on - dajmy na to - o Audenie, to wiersze Audena w jego relacji są - właśnie - ciekawsze od oryginałów. Może i Achmatowa przezeń opisana jest kim innym? Zdążył, jako młody leningradzki poeta, zaznać jej opieki i podziwu – może i w jego relacji jest zbyt wiele subiektywnego podziwu dla Mistrzyni? Też fascynacji niezwykłą kobietą?

"Niepowtarzalność zapewniała dodatkowo jej uroda. Wyglądała naprawdę oszałamiająco. Mierzyła ponad metr osiemdziesiąt, miała ciemne włosy, jasną skórę, a oczy blade, szarozielone oczy rysia. Szczupła i niewiarygodnie gibka była w ciągu pięćdziesięciu lat szkicowana, malowana, rzeźbiona i fotografowana przez niezliczonych artystów, poczynając od Modiglianiego. A jeśli idzie o wiersze, jakie jej poświęcono, to złożyłyby się na więcej tomów niż dzieła zebrane poetki".

Legendarna uroda legendarną urodą, ale przecież nie odnotowuje Brodski tego mitu z kronikarską obojętnością. I do takiej wyjątkowości fizycznej duchowa wyjątkowość miałaby dochodzić? Poetycka niepowtarzalność? Tak szczególna, że niewyobrażalna? Na ludzki język nieprzekładalna?

Reklama

"Anna Achmatowa - powiada autor "Wielkiej elegii dla Johna Donne’a" - należy do kategorii poetów, którzy nie mają genealogii, ani dostrzegalnego wyraźnie "rozwoju". Jest z rodzaju poetów, którzy się po prostu „zdarzają”; którzy przybywają na ten świat z już ukształtowanym językiem i swoją własną niepowtarzalną wrażliwością. Achmatowa przybyła całkowicie wyposażona i nigdy nie była do nikogo podobna. I - rzecz może bardziej jeszcze znamienna - żaden z jej niezliczonych naśladowców nie zdołał nigdy stworzyć przekonywującego pastiszu Achmatowej; kończyło się na tym, że raczej byli podobni jeden do drugiego niż do niej". Jak się otóż takie zaklęcia czyta - łatwo wyjątkowość i zupełną nieprzekładalność zabsolutyzować i zdemonizować.

Faktycznie: wiotkie i blade jej polskie tłumaczenia były do siebie podobne. Czym? Głównie poetyckością. Nawet autor tak dobrym słuchem literackim obdarzony, nawet poeta tak bardzo interesujący jak świętej pamięci Wiktor Woroszylski, nawet on jak Achmatową tłumaczył, pilnował w każdej linijce piękna i poetyckości - Pomorski pilnuje w każdej linijce sensu i gramatyki - wielka, nieznana dotąd u nas poezja, sama wyłania się z oceanicznych odmętów języka. Istotnie jest jak stwór mityczny albo ląd nieznany:

"Piękne dzieweczki spory tutaj toczą
O wielki zaszczyt poślubienia kata.
Na męki sprawiedliwych biorą nocą,
A krnąbrnych głodem morzy kazamata"

Albo taka bez mała dziesięć lat późniejsza "Piosenka miłosna" z 1955:

"Aniśmy to byli wtedy
Sobie mili
Tylko wszystko między siebie
Podzielili.
Tobie słonko, wolna droga.
Światło Boże,
Tobie dzwony o świtaniu,
Jasne zorze.
A mnie zdartą kufajeczkę
I uszankę.
Zachowaj ty od litości
Katorżankę."

Umyślnie daję na zachętę pierwsze z brzegu prościutkie (?) utwory, akurat skromnej felietonowej prezentacji godne - co do reszty: nie trzeba mi wierzyć na słowo - trzeba, a nawet wystarczy sięgnąć po wielką ofiarowaną polszczyźnie przez Adama Pomorskiego Księgę Achmatowej.



















Ach, oczywiście znane mi są głosy rozmaitych wykształciuli, co zjadliwie powiadają, że Pomorski za dużo i za rozlegle tłumaczy (niedawno wyszedł jego Rilke, teraz też Eliot), że podejrzane są tu objętości, że prawie niemożliwa jest, przy takiej ilości, artystyczna skuteczność i wysoka jakość.

Otóż jest to zarzut typu: za dużo nut, a nawet głupszy. Rasowego tłumacza poznaje się po tym, że tłumaczy dobrze i dużo. Bardzo dobrze i bardzo dużo. W tym fachu trzeba mieć niezwykły rozpęd - miał taki rozpęd Boy, miał Barańczak, ma Pomorski. Praca tłumacza, praca wybitnego i rasowego tłumacza to nie jest jakieś cyzelowanie słówek (nie jest ono w każdym razie zasadą) - to jest - jak sądzę - słyszenie dwu języków, dwu literatur, dwu tekstów, a może najbardziej: dwu koncertów: cudzoziemskiego i jego polskiej wersji - jak się takie kompozycje słyszy, zapisuje się nuty tak, jak zapisują nuty ci, co je słyszą: błyskawicznie i bezbłędnie. Słów nie trzeba szukać ani cyzelować, one jak nuty są na swoim miejscu i brzmią w sposób jedynie możliwy.

(Oczywiście bywają i w tej dziedzinie tryumfy - rzekłbym - wąskie; jakby np. biedny Roman Zimand wiedział, że pozostanie po nim jednosłowowy przekład z rosyjskiego: - sołżenicynowskie słowo klucz, wytrych, magiczne przekleństwo i rytualna, a też swoiście niedocieczona obelga naszych czasów, jakby nieszczęsny tłumacz wiedział, jaka mołojecko-translatorska sława, a może i nieśmiertelność go spotka - nie tylko obróciłby się w grobie - zapomniałby też ruskiego w gębie).
Niewątpliwie sława polskich tłumaczeń wierszy Anny Achmatowej - będzie mniej rozległa. Nie boleję nad tym. A i tłumacz nie powinien mieć kompleksów. W końcu wśród przetłumaczonych przezeń wierszy są i takie co - owszem - i z trybuny sejmowej przytoczone być mogą:

"Choć w oczy śmierć zagląda znowu,
Czysta ja niby łza
Zawsze posłuszna twemu słowu,
Znowu głosuję za (…)"