MICHAŁ MENDYK: 25 lat temu legendarna sesja I Ching z udziałem m.in. Zbigniewa Hołdysa i Martyny Jakubowicz rozpoczęła pana karierę w przemyśle rozrywkowym. Jak z perspektywy ćwierćwiecza ocenia pan polski show-biznes?
WOJCIECH WAGLEWSKI: Któryś z amerykańskich muzyków napisał: "Jeśli Cię interesuje, co robi zespół na sąsiedniej ulicy, to rozwiąż swój". Nie czuję się do końca związany z żadną sceną - popową, rockową czy jazzową. Natomiast na każdej z nich mamy naprawdę wybitne postaci - Kasię Nosowską, Anię Jopek, Tomasza Stańko czy Leszka Możdżera. Siła muzyki opiera się zawsze na indywidualności, natomiast przemysł rozrywkowy, w szczególności nasz - pożal się Boże - "show-biznes", dąży do unifikacji, powielania stereotypów. Ale nagle się okazuje, że nasza płyta z Trebuniami - w wyniku nietypowej dystrybucji oraz silnej promocji - staje się po miesiącu złotą, a mój album z Maleńczukiem pokrywa się platyną. To przykład na to, jak dzięki nieszablonowym działaniom można pokonać ów pozorny marazm. Inna sprawa, że jesteśmy jedynym krajem, w którym wszystkie stacje radiowe puszczają niemal wyłącznie amerykańską papkę. Trudno natomiast usłyszeć muzykę Czesława Niemena czy Marka Grechuty, chyba że z okazji Zaduszek. Poprzez media marnotrawimy nasze talenty. Żaden inny kraj nie popełnia tego grzechu, a Francja reguluje to nawet ustawowo. Dla mnie to po prostu "wiocha". Potem się dowiadujemy, że mamy cenioną na świecie scenę nu jazzową, Skalpel robi od lat karierę na świecie, a Marcin Masecki grasuje w Londynie.

Reklama

Które polskie zjawiska wydają się panu teraz najbardziej obiecujące? Kiedyś pokładał pan nadzieję w scenie hip-hopowej…
Potencjał hip-hopu zdechł. Niezależna scena „podwórkowa” stała się znowu sprawą niszową, a artyści samodzielnie myślący schowali się w cień. Ubolewam nad tym, bo przecież "Ty jesteś Bogiem" i kilka innych numerów Paktofoniki czy Kalibru 44 to bezwzględnie najważniejsze utwory w najnowszej muzyce polskiej. Miałem nadzieję, że rozwinie się to w takim kierunku, jak wcześniej w Wielkiej Brytanii, gdzie działa prężna, ciekawa i niezależna od amerykańskiej scena hip-hopowa. My tymczasem chcieliśmy być bardzo "murzyńscy" - nosić łańcuchy i brylować na basenie z kobietami - a jednocześnie epatować jakimiś socjalistycznymi hasłami o ucisku mas. To zwyczajnie nieautentyczne i dlatego musiało paść.

A jednak na początku lutego ukazuje się pana wspólna płyta z Fiszem i Emade…
Na szczęście twórczość moich synów i kilku innych artystów dowodzi, że forma hip-hopowa przetrwała, choć niestety poza głównym nurtem. Nasza wspólna płyta to naturalny owoc wieloletnich poszukiwań trójki dojrzałych artystów. Ja miałem ochotę wydać płytę z piosenkami w innym składzie niż Voo Voo. Chłopcy, którzy operują na co dzień samplerami i dźwiękami syntetycznymi, zapragnęli stworzyć coś opartego na brzmieniach akustycznych. Wszyscy trzej byliśmy stęsknieni za melodiami, których brakuje w tym, co robimy na co dzień. Nie ukrywam też, że przy okazji płyty Marysi Peszek zachwyciłem się tym, co Emade potrafi studyjnie wydobyć z żywego grania. Pojawił się więc pomysł, żeby oddać w jego ręce moje gitarowe piosenki. Efekt bywa bardzo eklektyczny (pojawia się nawet, z przymrużeniem oka, country) i zaskakujący, nawet dla mnie - czasem cicha, akustyczna balladka zamienia się w gęsty, wykręcony numer.

A jaki jest pana stosunek do tak zwanej sceny folkowej? Voo Voo czerpało inspiracje z afrykańskiej, ale też polskiej muzyki źródłowej w czasach, gdy kultura ludowa była jeszcze w masowej świadomości "obciachem", a ogromny sukces takich zespołów, jak Kapela ze Wsi Warszawa, nikomu się nie śnił.
W muzyce źródłowej najbardziej fascynował mnie zawsze fakt, iż jest to rodzaj sztuki popularnej, jednak tworzonej nie z pobudek komercyjnych, lecz obrzędowych. Zresztą narodziny rocka postrzegam jako próbę znalezienia dla niej współczesnego substytutu. Dlatego też najciekawsze wydaje mi się odnajdywanie "prawdziwków" - ostatnich staruszków pielęgnujących wymierającą tradycję. W Niemczech czy we Francji taka twórczość już dawno została doceniona, nagrana, rozpoznana przez szersze grono odbiorców. W Polsce wszystko jest w powijakach, co tylko dowodzi naszego prowincjonalizmu.

Reklama

Cenię też różnego rodzaju "przeróbki", jeśli, jak w przypadku Kapeli ze Wsi Warszawa, tworzone są z potrzeby serca. Ale na tak zwaną sceną folkową szybko wdarł się obcy mi "nurt biesiadny". To taki współczesny odpowiednik "muzyki do picia wódki", którą stworzono w latach 50. na potrzeby chłopów migrujących do ośrodków przemysłowych, odzierając jednocześnie tradycję z całej obrzędowej głębi. Voo Voo odcięło się zresztą od tego typu środowisk czy festiwali.
Na podobnych fundamentach opiera się moim zdaniem disco polo. To marny substytut dla muzyki źródłowej, ale odnoszę wrażenie, że w niewielkich ośrodkach ludzie po prostu nie mają dostępu do innej twórczości, bo są ignorowani przez media i samych artystów. Jedna z naszych koleżanek prowadziła zresztą swojego rodzaju eksperyment - namawiała artystów z "wyższej półki" na udział w typowo disco polowych imprezach. Zgodziliśmy się i, ku naszemu zdziwieniu, trzy tysiące młodzieży wiejskiej przyjęło muzykę Voo Voo bardzo entuzjastycznie. To było fantastyczne doświadczenie.

Chyba niejedyne w pana karierze. Domyślam się, że ogromny sukces albumu z Maleńczukiem oraz płyty Voo Voo i Trebuniów Tutków także podniósł pana na duchu?
Oczywiście. Nigdy wcześniej nie grałem koncertów, które byłyby dwa miesiące wcześniej wyprzedane! A w gruncie rzeczy to bardzo "nierynkowa" płyta - nasz osobisty zbiór akustycznych standardów. Wydaje mi się, że coraz więcej ludzi tęskni za takim prostym, bezpośrednim i nie "przeprodukowanym" graniem. Najlepszym dowodem - wielkie powodzenie gwiazdek w rodzaju Jamesa Blunta. Na jego singlu producent przepuścił nawet jedną wpadkę, chyba żeby brzmiało to bardziej "autentycznie".
Podobnym zaskoczeniem był zresztą sukces Marysi Peszek. Przecież najpierw nikt nie chciał wydać jej płyty i spodziewaliśmy się, że sprzedamy może z 500 egzemplarzy. Kolejny dowód na to, że ludzie są zmęczeni radiową popeliną i szukają bardziej autentycznych, intymnych, głębokich doświadczeń, a tylko media usiłują ten fakt zignorować.

Żyjemy ostatnio w burzliwych czasach. Czy nie kusiło pana, żeby skomentować w swojej twórczości sytuację społeczno-polityczną?
Ja okres tego rodzaju buntu mam za sobą. Zresztą takie dosłowne, publicystyczne komentarze nie pojawiały się nawet w moich tekstach z lat 80. Przykładem chociażby "Nim stanie się tak", które powstało jako wyraz niepokoju po tragedii w Czarnobylu, ale trudno się tego domyślić - i na tym polega siła tej piosenki. Doświadczenie wskazuje, że takie komentarze, jak "Łysy jedzie do Moskwy" czy piosenka Maleńczuka o "Kaczorach", mają bardzo krótki żywot. Od dawna noszę się z zamiarem napisania krytycznego tekstu o wysyłaniu jakichkolwiek wojsk w miejsce jakichkolwiek lokalnych konfliktów. Ale nie chciałem, aby odczytywano ją wyłącznie w kontekście sytuacji w Iraku.
Nie ukrywam, że dwuletni okres polityki opartej na szukaniu wroga i wzajemnej nienawiści nie bardzo mi się podobał. To był przykład wyrachowanej socjotechniki, manipulowania emocjami i ostatecznie zwykłego skurwysyństwa. Ale mam to szczęście, że w każdej chwili mogę po prostu wyjechać z tego kraju. W latach 80. było to niemożliwe. Stąd może poczucie klaustrofobii, zniewolenia obecne w wielu ówczesnych piosenkach.
Poza tym w moim postrzeganiu świata dominuje radość. Przecież rok 1989 przeszedł najśmielsze oczekiwania całego mojego pokolenia. To także pierwsza od dawna generacja, która bezpośrednio nie doświadczyła żadnej wojny. Krok cywilizacyjny, który dokonał się za mojego życia, jest nieprawdopodobny i warto o tym pamiętać.


Reklama

A czy płyta Voo Voo z Trebuniami do słów księdza Tischnera oraz najnowszy album Małego Wu Wu z piosenkami do poezji księdza Twardowskiego można uznać za rodzaj światopoglądowej deklaracji?
Tak, chociaż z Kościołem mam od dawna na pieńku. Co ciekawe, afery wokół księdza Rydzyka i innych tego pokroju postaci sprawiły, że te płyty oskarżono o rodzaj prokatolickiej indoktrynacji. Szczerze mówiąc, interesuje mnie nie to, czy autor jest księdzem, Żydem, Murzynem, czy homoseksualistą, lecz uroda jego myśli albo poezji. Swoją drogą, powstała w tym roku nagroda poetycka im. księdza Twardowskiego, a pierwszym jej laureatem został Marcin Świetlicki, którego trudno chyba skojarzyć z Radiem Maryja.
Księdza Tischnera podziwiałem od dawna. Na ślubie kolegi wysłuchałem jego kazania (jednego z nielicznych w moim życiu), które głęboko mnie poruszyło. Z kolei wiersze księdza Twardowskiego to stara pasja Mateusza Pospieszalskiego. Zabrzmi to obrazoburczo, ale chwilami wydają mi się one niepokojąco podobne do twórczości ludzi z porażeniem mózgowym, po którą sięgnęliśmy na "Płycie z muzyką" oraz "Muzyce ze słowami". Chociażby taki wers: "Pogoda niezła, ale nawet taka sobie".

Czego życzyłby pan sobie w nowym roku?
Miniony rok był dla mnie tak znakomity, że wstyd prosić o więcej. Projekty z Maleńczukiem, Trebuniami oraz Fiszem i Emade otworzyły przede mną nowe horyzonty. Odkryłem, jak wiele muzyki mam jeszcze do zagrania i ilu jest znakomitych artystów, z którymi chciałbym się spotkać. Na razie w planach jest wspólny album z Leszkiem Możdżerem, który ukaże się pewnie w 2009 r. Życzyłby sobie jak najwięcej tak inspirujących doświadczeń.