MALWINA WAPIŃSKA: Jeszcze parę lat temu narzekał pan, że polskich przekładów pana wierszy jest mało i prezentują one niezbyt wysoki poziom. Kusiło pana, żeby patrzeć na ręce Jackowi Podsiadle?

JURIJ ANDRUCHOWYCZ: To była bardzo intensywna współpraca - przede wszystkim za pośrednictwem korespondencji elektronicznej. Poszczęściło mi się z Jackiem w tym sensie, że jest on nie tylko wybitnym poetą, ale również niezwykle uważnym, obdarzonym filologicznym nosem i językową intuicją tłumaczem. Nie lenił się i dopytywał się o najdrobniejsze szczegóły czy niuanse jakiegoś słowa. To znaczy aktywnie omawialiśmy każdą z możliwych decyzji. Pełna liczba listów, które wymieniliśmy, kiedy Jacek pracował nad przekładami, sięga kilkuset, a może i pół tysiąca.

Reklama

W posłowiu pisze pan, że wiersze z tomu "Egzotyczne ptaki i rośliny" pochodzące z epoki grupy poetyckiej Bu-Ba-Bu były przeznaczone do czytania na głos i miały rozbawić czytelnika. Z drugiej strony, to wiersze niełatwe, nawiązujące do wielu konwencji i tradycji literackich.

Do dziś lubię czytać je głośno dla publiczności. Kilka dni temu razem z "Karbido" mieliśmy niewielką trasę po trzech ukraińskich miastach. Prezentowaliśmy nasz program "Samogon". W Łucku, kiedy skończyliśmy ostatnią kompozycję, publiczność zaczęła skandować "Mało! Mało!" i zaczęliśmy totalną improwizację - w ten sposób kolejny raz wykonałem niektóre z tych wierszy tym razem z akompaniamentem muzyki, zresztą doskonałym.

Reklama

W połowie lat 80. mogliście pisać poezję, która nie przyklaskiwała sowieckiej ideologii. Na ile czuliście się wtedy wolni artystycznie?

Najważniejsze było poczucie tego, jak coraz więcej było wolności dookoła nas. Dzięki temu znajdowaliśmy w sobie znacznie więcej wolności wewnętrznej. Wszystko zmieniało się niemal na naszych oczach. W 1985 roku, kiedy zakładaliśmy Bu-Ba-Bu, nawet nie można było marzyć o tych możliwościach, które pojawiły się w następnych latach.

Pomimo całej świeżości i nowatorstwa Bu-Ba-Bu w latach 80. zachowywał pan bardzo klasyczną formę wiersza stroficznego, rymowanego. Nie kusiły pana w tamtym czasie zabawy z formą, awangardowe eksperymenty?

Reklama

Awangardowe w sensie historyczno-literackim - nie. Zresztą wszyscy trzej przy każdej okazji zaprzeczaliśmy temu, że stanowimy "jakąś tam awangardę". Ale zabawy z formą - oczywiście tak. Zabawy z formą nie wykluczają karkołomnego odświeżenia strofiki, rytmiki i rymów. Moim zdaniem właśnie w ramach rytmicznej, rymowanej konwencji możliwe są całkiem niespodziewane zabawy

Ciekawa jestem, w jakim stopniu chodziło tu też o wyzwolenie języka ukraińskiego. Barokowość, gry słowne, nawiązania do różnych tradycji poetyckich - czy to wszystko wynikało też z potrzeby pokazania możliwości ojczystej mowy?

Absolutnie tak. Zaczynaliśmy w czasach, kiedy język ukraiński można było w Kijowie usłyszeć jedynie w Związku Pisarzy i kilku redakcjach. Staraliśmy się zrobić wszystko, by zaczęła nim mówić ulica. Albo lepiej powiedzieć - Plac, Majdan.

Jakie były dalsze losy grupy Bu-Ba-Bu? Pan przecież odszedł od pisania wierszy i zajął się pisaniem prozy.

Nie dalej niż w następny poniedziałek, 24 grudnia, mamy kolejny występ w Kijowie w Teatrze Młodym. Rzeczywiście, poczynając od połowy lat 90. znacznie rzadziej spotykaliśmy się, by występować. Ale nigdy nie ogłosiliśmy, że w ogóle kończymy działalność.W młodości żartowałem, że pisanie wierszy po trzydziestce jest śmieszne. Tak właśnie było ze mną. Po zakończeniu "Egzotycznych ptaków i roślin" napisałem jeszcze dwa cykle - "Listy na Ukrainę" i "Indie". I koniec - żadnego dalszego pragnienia, by pisać wiersze! Dlaczego tak się stało? Może z przesytu. Poczułem, że dotarłem do pewnej granicy i nie warto wychodzić poza nią, bo to już będzie powtarzanie się. Dopiero po dziewięciu latach znów zacząłem pisać wiersze, ale to już była zupełnie inna stylistyka, niczym z innej planety - "Piosenki dla martwego koguta".

Polscy poeci przez długie lata mieli kompleks powinności pisania o sprawach narodowych. To w ogromnym stopniu naznaczyło polską literaturę, a być może ciąży na niej do dziś. Jak to wyglądało w wypadku literatury ukraińskiej?

Bardzo podobnie. Powiedziałbym, że u nas przez dłuższy czas - poczynając od połowy XIX wieku - świadomość narodowa była poezjocentryczna, to znaczy niemal cała ukraińskość skupiała się w poezji i wierszowaniu. I ta okoliczność z kolei dyktowała poetom ich społeczne obowiązki. Teraz ta tendencja, jak mi się wydaje, już bezpowrotnie minęła.

Nazwał pan kiedyś Europę Środkowo-Wschodnią "najdziwniejszą częścią świata". Dlaczego?

Na to pytanie trudno odpowiedzieć w kilku zdaniach. Trzeba napisać cały esej. Najdziwniejsza jest dla mnie, to moje subiektywne stwierdzenie. Być może powstało we mnie w związku ze szczególnym położeniem tych terenów - pomiędzy Rosją i Zachodem.

Rozmawiałam niedawno z Dubravką Ugresić. Ona twierdzi, że choć każdy z krajów byłego bloku wschodniego ma swoją odrębną historię, łączy nas wspólny element postkomunistycznej tożsamości, mimo że wolelibyśmy się do niej nie przyznawać. To rodzaj kodu, który wychwytujemy bezbłędnie, a który jest niezrozumiały dla innych. Zgodzi się pan z takim stwierdzeniem? Czy kraje postkomunistyczne więcej łączy, czy dzieli?

Tak, raczej zgodzę się z Dubravką. Moim zdaniem między Estonią i na przykład Albanią jest znacznie więcej podobieństw, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Kilka dziesięcioleci komunistycznego totalitaryzmu pozostawiło bardzo głębokie piętno na większości naszych krajów. A do tego jeszcze coraz bardzie groźne sygnały ze strony Rosji. Zatem w wypadku, kiedy rewanż jednak się powiedzie, właśnie kraje postkomunistyczne odczują to na sobie pierwsze. Dlatego powiedziałbym, że nasza wspólnota w całkiem oczywisty sposób bazuje nie tylko na wspólnej przeszłości.