Dwaj pozostali przy życiu beatlesi najwyraźniej nie zamierzają przechodzić na zasłużoną emeryturę. W ubiegłym roku sir Paul McCartney wydał udany album „Memmory Almost Full”. Obecnie o swej artystycznej długowieczności skutecznie przekonuje blisko 68-letni Ringo Starr. Właśnie wydał swój najnowszy album "Liverpool 8".

Reklama

Mimo że przez całą karierę znajdował się w cieniu pozostałych "chłopców z Liverpoolu", a przez opinię publiczną był uznawany, jakże krzywdząco, za "beatlesa drugiej kategorii”, spełniał w legendarnym zespole kluczową rolę. Nie był zwykłym perkusistą, nie ograniczał się do akompaniowania i wybijania właściwego rytmu. Jego znaczenie dla fenomenu The Beatles okazało się nieocenione. John Lennon powiedział o nim kiedyś, że "jest sercem zespołu", zaś George Harrison nie wyobrażał sobie bez niego muzycznego świata.

Również jego solowa kariera, mimo że znajdowała się w cieniu solowych dokonań Lennona, McCartneya oraz Harrisona, zaowocowała całą masą kapitalnych albumów, m.in. „Ringo” (1973), "Goodnight Vienna" (1974), "Vertical Men" (1998) czy też "Ringo Rama" (2003). Starr niezbyt przejmował się jednak permanentnym tkwieniem w drugim szeregu.

Łatwo niestety przewidzieć także los jego najnowszej płyty "Liverpool 8". Wierni fani w mig wykupią zapewne mnóstwo egzemplarzy, trudno jednak się spodziewać, aby album odniósł znaczący komercyjny sukces. Wypełniony jest bowiem muzyką, której twarde realia muzycznego rynku wytyczają dziś miejsce w rejonach przynależących raczej do zamierzchłej muzycznej historii.

Reklama

Na przekór jednak epoce nowy album Ringo Starra jest dziełem bez wątpienia interesującym i wartym uważnego wysłuchania. Tytuł płyty oraz promującego ją singla odnosi się do dzielnicy Liverpoolu, w której wychował się Ringo. Jego dojrzałe życie naznaczone było nieustannymi powrotami do owej krainy dzieciństwa oraz ucieczkami, które po nich następowały. Tracenie i odzyskiwanie poszczególnych zakamarków, gdzie przed laty zakopywał swe dziecięce skarby, stało się dla Ringo Starra naturalnym rytmem, który przez lata porządkował jego życie. Obecnie raz jeszcze powraca do krainy, która nie istnieje już nigdzie poza nim samym.

Ringo Starr stworzył - jak sam to określił swoisty "dziennik podróży po własnym dzieciństwie”, po latach, które go ukształtowały, po ważnych dla niego miejscach, po ulicach i zaułkach rodzinnego miasta.

Wraz z nim nad albumem pracował Dave Stewart, muzyk doskonale znany z duetu Eurythmics. Mimo że obaj znają się od wielu lat, ich artystyczne drogi przecięły się dopiero po raz pierwszy. Stewart odegrał bardzo ważną rolę w procesie powstawania płyty. Zagrał na gitarze, ale nade wszystko był swoistym dobrym duchem, który czuwał nad poszczególnymi etapami powstawania "Liverpool 8". Niektóre kompozycje skomponował wraz z Ringo Starrem, z kolei na ostatnim etapie prac nad albumem szlifował i dopracowywał całość materiału, sypiąc pomysłami jak z rękawa.

Reklama

Najlepsze momenty płyty urzekają wspaniałymi melodiami ("Liverpool 8"; "Pasodobles”, "Love Is”), czasem zaskakują zadziwiająco ostrymi gitarami ("Think about You”, "Now That She’s Gone Away”) albo śmiałymi wycieczkami w stronę psychodelii ("Gone are The Days”). Ringo w każdym z 12 utworów udowadnia, że pozostaje artystą wielce kreatywnym i niewypalonym. Jego piosenki, jak na eks-beatlesa przystało, odznaczają się imponującą świeżością, klasą i witalnością, jakiej pozazdrościć mu mogą młodsi o kilka dekad wykonawcy.

Momentami nadmiar zbyt oczywistego pozytywnego ładunku może jednak nieco irytować. Ot, chociażby zbyt często pojawiające się słowo "love”, które jest tu odmieniane niemal przez wszystkie dźwięki. Jednak po krótkiej chwili namysłu nadchodzi olśnienie: a może ten dojrzały mężczyzna wie coś, czego my jeszcze nie zdążyliśmy zrozumieć? Może na tym właśnie polega jego wyjątkowość, że powtarza proste słowa o miłości w taki sposób, by zawsze chciało się do nich powracać.