Ian Curtis, wokalista i tekściarz Joy Division. Postać tak martwa, że trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek była żywym człowiekiem. Przynajmniej ja nie mogłem w to uwierzyć, słuchając jego zespołu pierwszy raz, w wieku bardziej niż nieletnim, z zakurzonych pirackich kaset. Ta muzyka dochodziła z wychłodzonej krypty, brzmiała, jakby grał ją ktoś zatrzaśnięty w magazynie na ciemnych rogatkach miasta. A jednocześnie tętniła człowieczeństwem jak nic innego, co słyszałem do tej pory. Głos Curtisa dobiegał zza grobu, ale oddawał jak najbardziej żywe emocje - ból, apatię, lęk, zgubienie. Wziąłem je za własne, nic dziwnego, teksty lidera, brzmienie zespołu tworzą formę tak klarowną i wyjątkową, że potrzeba trudu (albo kretynizmu i znieczulicy), aby w odpowiednim momencie życia nie przyjąć jej za wyraz-tego-wszystkiego-co-mam-w-środku. Identyczny numer wywinęła 10 lat później Nirvana. O ile jednak Kurt Cobain wyrastał z klasycznej, rockowej wściekłości i wrzasku, zespół z Manchesteru stworzył wyjątkowy, zimny świat, wystawę okropieństw, która pomimo skrajnej konfesji była kompletnym dziełem sztuki. Nie mogę wyjść z tego świata do dzisiaj.
Curtis. Postać tak żywa w obecnej kulturze, że aż trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek powiesiła się w swojej kuchni po obejrzeniu filmu "Stroszek". Ale mnie do Joy Division nie przyssał mit romantycznego straceńca. Film "Control" pokazuje go właśnie w ten sposób - jako bladego, smukłego chłopca w prochowcu, który ma w sobie otchłań, ale ostatecznie spada w nią z wyjątkowo prozaicznych powodów. Mój Curtis jest zupełnie inny. Do końca życia zapamiętam go nie jako ikonę, którą jak pokazuje film Corbijna, można postawić w muzeum figur woskowych niebezpiecznie blisko Rafała Wojaczka. Zapamiętam go jako głos, jednocześnie beznamiętny i rozżarzony, dochodzący jakby z drugiej strony nieczynnej już linii telefonicznej, wypowiadający słowa-klucze, takie jak "transmisja","nieporządek", "kontrola", ‚cisza". Zapamiętam go jako autora mojej prywatnej ścieżki dźwiękowej do opowiadania "Kolonia karna" Franza Kafki. Jako człowieka, który był Tam, w bezbrzeżnie pustych, odizolowanych od cywilizacji miejscach, w których po obecności człowieka pozostały jedynie skorupy. Zachowuję pamięć o tych miejscach właśnie dzięki Curtisowi, dlatego nie zaakceptuję go jako kolejnego straceńczego, ale sympatycznego chłopaka z mnóstwem problemów.
Dyskoteka w obozie koncentracyjnym
Nagrali dwie płyty, niespełna 40 krótkich piosenek. Wystarczyło by zmienić historię muzyki. Ale każda z nich, oparta na motorycznych pochodach basu, jest zakończoną katastrofą podróżą w mrok. Bo przecież "Transmission", "She’s Lost Control" czy "Insight" nie kończą się tak po prostu, tu nie ma kod, wybrzmień, w każdym z utworów Joy Division ostatnie nabicie werbla brzmi jak odgłos zderzającej się z murem karoserii. Pomijając tragiczną przyczynę, nie mam nic przeciwko temu, że zespół pozostawił po sobie tak niewiele. I tak przesłuchanie całości jego spuścizny za jednym razem to wystarczająco wyczerpujące zajęcie. Powiedzieć, że ich płyty są depresyjne lub mroczne, znaczy być nieczułym bałwanem. Joy Division brzmi jak dyskoteka w obozie koncentracyjnym na obcej planecie, na której latem jest sto stopni mrozu.
I owszem, wielu ludzi dziś ich słucha, mają armię naśladowców, ale mnie to średnio interesuje, tak jak bardzo dobry zresztą film "Control". Joy Division do końca życia będą zabierać mnie w miejsca, do których wejście łączy się z aktem dużej odwagi i wyobraźni. Dzięki Bogu, żadna rehabilitacja Curtisa jako nowej ikony kultury masowej mi tego nie zabierze.