Kto rządzi we współczesnej sztuce? Trzeba raczej zapytać: "co?", bo odpowiedź "ArtReview" jest równie oczywista, co nie do obalenia: sztuką rządzą pieniądze. Diabeł tkwi w szczegółach: idzie o to, kto je ma, na co wydaje i kto na tym zarabia.

Reklama

Na pozycji numer jeden w grupie trzymającej artystyczną władzę nie ma niespodzianki. Redakcja "ArtReview", która przygotowanie listy poprzedza panelem dyskusyjnym z udziałem międzynarodowych ekspertów, bierze pod uwagę cztery proste kryteria. Liczy się wpływ na artystyczny dyskurs, globalny wymiar działań, wyniki finansowe i aktywność w ciągu ostatnich 12 miesięcy - ranking aktualizowany jest co rok, nie ma mowy o wyróżnieniach za całokształt. Wobec powyższego wybór był oczywisty - pierwszą pozycję musiał zająć Damien Hirst. "ArtReview" umieścił jednak na szczycie nie nazwisko artysty, ale jego firmę Science Ltd. Ta fabryka zatrudnia ponad 200 osób. Zarządza nią starszy pan z Irlandii Frank Dunphy, były impresario cyrkowy. Science Ltd. pracuje pełną parą: marynuje w formalinie rekiny i bydło, układa witraże z motyli, maluje obrazy w kropki, inkrustuje różne przedmioty drogimi kamieniami, słowem dostarcza na rynek sztukę marki Damien Hirst.

Patrząc na ranking "ArtReview", można odnieść wrażenie, że na szczytach światowej sztuki w ogóle wszystko kręci się wokół Damiena Hirsta - albo przynajmniej blisko niego. Drugą pozycję zajmuje związany z Hirstem marszand, potężny nowojorski galerzysta Larry Gagosian. Inny pracujący z królem brytyjskiej sztuki galerzysta, Jay Jopling z londyńskiego White Cube, okupuje miejsce szóste. Pod numerem 14. znajdujemy Charlesa Saatchiego. Superkolekcjoner jest dziś z Hirstem pokłócony, ale w przeszłości był jego największym fanem, finansował i rozkręcał karierę artysty. Znaczenie wyżej, na miejscu czwartym, figuruje możny dyrektor londyńskiego Tate Modern, sir Nicholas Serota, który o Hirście zawsze wypowiadał się ciepło.

Otwieraną przez Hirsta listę zamyka Thomas Kinkade, uchodzący za najpopularniejszego artystę USA. Tych dwóch sporo dzieli: Hirst to cynik, nihilista, skandalista, twórca opętany obsesją śmierci. Kinkade woli widzów koić, jest królem sentymentalnego kiczu i dewotem, ulubieńcem rozmodlonego, protestanckiego amerykańskiego "pasa biblijnego". A jednak Hirst i Kinkade to nie tyle dwa różne światy, ile dwa bieguny tej samej skomercjalizowanej planety: obydwaj stoją na czele wielkich fabryk sztuki, tworzą na skalę przemysłową. Szacuje się, że w co dwudziestym amerykańskim domu znajduje jakiś produkt związany z Thomasem Kinkade; artysta sprzedaje swoją twórczość w supermarketach, a nawet przez TV shopy. Takich artystów na "ArtReview Power 100" jest więcej. Jeff Koons (11.) czy Takashi Murakami (28.) to dzisiaj nie tyle nazwiska, ile brandy - ten ostatni równie dobrze sprzedaje się w galeriach, co w sklepach Louisa Vuittona, dla którego zaprojektował specjalną serię produktów.

Reklama

Jeszcze niedawno mówiło się o epoce kuratorów, DJ-ów sztuki współczesnej, którzy miksują produkcje artystów, nadając im rytm i znaczenie. Według rankingu "ArtReview" kuratorzy są jednak w defensywie, stanowią zaledwie 10 proc. grupy trzymającej władzę. Świat instytucji artystycznych reprezentują raczej dyrektorzy potężnych muzeów. Nie przypadkiem: kuratorzy tylko pokazują sztukę, a dyrektorzy kupują ją do kolekcji. Z drugiej flanki na kuratorów napierają organizatorzy targów sztuki. Ostatnie kilkanaście lat stało pod znakiem mnożących się jak króliki biennale, wielkich przeglądów sztuki, kuratorskich superprodukcji. Dziś szala przechyla się na stronę targów: londyński Frieze, Art Basel w Szwajcarii czy Basel Miami na Florydzie wyrastają na najważniejsze wydarzenia art worldu. Po co trwonić czas na bezproduktywne oglądanie sztuki, skoro można ją kupować? Zmierzchającym kuratorom mogą zazdrościć już tylko krytycy; na liście "Power 100" jest ich zaledwie troje.

Jeżeli sztuką nie rządzą kuratorzy i krytycy, to kto? Oczywiście nie artyści, choć zajmują 30 proc. listy i są wśród nich tacy klasycy, jak sędziwy Jasper Johns, jeszcze starsza Louise Bourgeois czy Gerhard Richter. Pierwsze skrzypce grają ci, którzy sztukę sprzedają i kupują: kolekcjonerzy, galerzyści, licytatorzy, szefowie domów aukcyjnych i targów. Na zeszłorocznej liście znalazły się nawet inwestujące w sztukę banki. Teraz zniknęły, bo w obliczu kryzysu nie wiadomo, ile są warte.

Na 66. pozycji znalazł się 86-letni Lucian Freud, wnuk ojca psychoanalizy, brytyjski malarz z liczącym sześć dekad stażem. Freud to wybitny artysta, ale jego konserwatywna sztuka nie zmienia się od lat, żeby nie powiedzieć - dziesięcioleci. Trudno byłoby upierać się, że w 2008 r. ta twórczość wywiera realny wpływ na to, co się obecnie maluje. Freud znalazł się jednak na liście z innego powodu: od niedawna jest najdroższym żyjącym artystą na świecie: jego "Benefits Supervisor Sleeping" kupił latem za 33,6 mln dol. Roman Abramowicz.

Reklama

To niejedyny rekord artystyczny pobity przez Romana Arkadijewicza. Rosyjski miliarder równie chętnie kupuje drogich piłkarzy, co drogie obrazy. Oprócz Freuda sprawił sobie pracę wielkiego Francisa Bacona. Zakupiony przez Abramowicza "Tryptyk" za 86,3 mln dol. to najdroższe dzieło sztuki stworzone po 1945 r. Tymczasem aktualna narzeczona bogacza Dasza Zhukova założyła w Moskwie prywatną instytucję, The Garage Centre for Contemporary Culture. Nic dziwnego, że para debiutuje na "ArtReview Power 100" od razu na miejscu 54. To 13 oczek wyżej od innego postradzieckiego oligarchy, Wiktora Pinczuka, jednego z najbogatszych Ukraińców, zięcia byłego prezydenta kraju Leonida Kuczmy. Pinczuk, magnat przemysłu metalurgicznego, podobnie jak Abramowicz pasjonuje się piłką nożną, pomagał załatwić Euro 2012 dla Polski i Ukrainy. Od niedawna inwestuje w sztukę - wystarczająco intensywnie, aby znaleźć się na pozycji 67.

Gdzie według "ArtReview" znajduje się współczesny art world? Ta kraina o nieokreślonych granicach leży gdzieś między Nowym Jorkiem, Londynem i Szwajcarią, w której odbywają się targi Art Basel i w której kwaterę główną ma potężna galeria Hauser & Wirth, współprowadzona przez sklasyfikowanego na piątym miejscu Iwana Wirtha. Z tego centrum świat sztuki rozprzestrzenia się na Wschód: ma przyczółek w Półwyspie Arabskim, w Indiach i rozbudowującą się filię w Chinach. Wśród władców art worldu zdecydowanie najliczniejsi są Amerykanie, a wśród nich z kolei nowojorczycy. Potem idą Brytyjczycy i kontynentalna Europa. Sztuka to wciąż gra, której reguły ustala się na Zachodzie - nawet jeśli zachodni art world chętnie wita pieniądze z portfeli orientalnych książąt, pokroju umieszczonego na 30. miejscu szejka Mohammeda bin Zayeda Al Nahyana, kolekcjonera ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, władcy Abu Dabhi. Szejkowie kupują dziś nie tylko dzieła sztuki, lecz całe muzea. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich szykują się otwarcia filii najważniejszych światowych instytucji artystycznych, m.in. francuskiego Luwru i amerykańskiego Guggenheima, który z klasycznego muzeum zmienił się w kulturalną sieciówkę, z placówkami w Nowym Jorku, Wenecji, Las Vegas, Bilbao i Berlinie.

A gdzie w geografii rankingu "ArtReview" szukać Polski? Cóż, na tej mapie jesteśmy jedną z białych plam. Na ubiegłorocznej liście debiutował na 92. pozycji Adam Szymczyk, dyrektor Kunsthalle w Bazylei i kurator 6. Biennale w Berlinie. Biennale zostało jednak przyjęte chłodno i nasz rodak zniknął z "Power 100". Na pocieszenie, pozycja Szymczyka we wciąż obowiązującym rodzimym rankingu jest o 90 oczek wyższa. W styczniu 2008 r. największy polski e-magazyn o sztuce "Obieg.pl" opublikował nasze lokalne "Power 100", opracowane przez kolekcjonerów Piotra Bazylko i Krzysztofa Masiewicza, autorów bloga "ArtBaazar". Na liście 100 najważniejszych osób w polskiej sztuce Adam Szymczyk jest drugi, pierwsze miejsce zajmuje dyrektorka powstającego Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie Joanna Mytkowska.

Na tle "ArtReview Power 100" z polskiej listy wyłania się obraz świata sztuki wciąż frywolnego, licznie zaludnionego przez niebieskie ptaki: artystów, kuratorów, krytyków, redaktorów. Galerii jest stosunkowo niewiele, kolekcjonerzy wdzierają się na listę nieśmiało. To niemalże anarchia - władza leży praktycznie na ulicy. Moment, w którym sięgnie po nią niewidzialna, ale dysponująca stalowym uściskiem ręka rynku, jest tylko kwestią czasu.