Zgadzasz się z taką tezą, że każdy polski artysta powinien chociaż raz w życiu zmierzyć się z piosenką napisaną przez Osiecką?
Katarzyna Nosowska: Pewnie są artyści, którzy o tym marzą. Ja nigdy nie miałam takich planów. Głównie skupiałam się na wykonywaniu swoich autorskich rzeczy. Od czasu do czasu zdarzał się jakiś cover, ale w takim wymiarze jak teraz to do czynienia z cudzą twórczością nie doświadczyłam. Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałam pojęcia, że takie wydawnictwo jak "Osiecka" w ogóle się ukaże. Zaczęło się na imprezie w Teatrze Roma od propozycji recitalu z piosenkami Osieckiej poświęconego jej pamięci. Dla mnie i moich kolegów z zespołu USB to był magiczny wieczór i po koncercie doszliśmy wspólnie do wniosku, że szkoda byłoby zmarnować gotowy materiał, w który włożyliśmy aż tyle pracy. Początkowo płytę planowaliśmy nagrać w legendarnym berlińskim Hansa Studio, ale wolny termin mieli dopiero w marcu. A nam zależało na czasie i uchwyceniu buzującej w nas energii. Nie wypalił też pomysł z Pragą i w końcu 1 listopada wylądowaliśmy w studiu... im. Agnieszki Osieckiej, a wokale dograłam we Wrocławiu.

Reklama

Na jakiej zasadzie wybierałaś na płytę piosenki Osieckiej? Napisała ich przecież ponad dwa tysiące!
Tak, to jest masakra. Nie należę do grona tych artystów, którzy twierdzą, że robią coś tylko dla siebie. Przede wszystkim zależy mi na tym, żeby ludzie przy mojej muzyce mogli przeżywać miłe chwile. Jednocześnie ważne jest dla mnie to, żeby te piosenki też jakoś mnie samą wzruszały. W związku z tym wśród 80 zaproponowanych przez organizatorów tekstów szukałam tych, które osobiście mnie dotkną. A że nie lubię wesołych piosenek, to znalazły się na płycie same smutne i te, które są mi bliskie w warstwie tekstowej. Wiedziałam, że wchodzę w to jak w cudze ubranie, ale ubranie kogoś, kto ma podobną figurę do mojej.

Nie masz wrażenia, że twój sposób postrzegania świata jest podobny do opisywanego przez Osiecką? Ekstremalnie intymny, wręcz ekshibicjonistyczny?
Nigdy nie ukrywałam tego, że strasznie wielbię Osiecką. Wyznaczyła wysoki poziom w kobiecym pisaniu tekstów w naszym kraju. Nie wiem, czy inne artystki się do tego przyznają, ale marzę o tym, żeby mieć taką samą łatwość operowania żywym słowem. Ona odeszła, ale nadal jest nie do tknięcia. Żadna z nas, piszących, nawet nie zbliżyła się do tego ideału, który ona wyznaczyła. Myślę, że miała niesamowity dar - być może w życiu osobistym przeżywała rozczarowania, ale słowo kochało ją z wzajemnością. Ja muszę walczyć o słowo - muszę się pogimnastykować, żeby do mnie przyszło i chciało się trochę pokolegować. Ona je miała cały czas w ramionach. Podsumowując - tak, chciałabym być kiedyś Osiecką.

Masz jakąś ulubioną frazę albo tekst Osieckiej, który wyjątkowo na ciebie działa?
Hm, podczas nagrywania tej płyty jakoś strasznie mnie przejmowało, kiedy śpiewałam: "a ja, co ja, co będzie ze mną". Naprawdę to czułam - miałam w gardle gulę i chciało mi się ryczeć. Kiedy dostałam już gotowe nagranie, to - wstyd się przyznać - ale ryczałam jak bóbr. W niektórych piosenkach zupełnie nie śpiewam jak ja i miałam takie dziwne wrażenie, że wierzę osobie, która to śpiewa, bo to nie jestem ja. Ja w ogóle jakoś wstydzę się swojego głosu, to też jest ciekawe po tylu latach.

Czujesz, że dziś jednak piosenki zatracają znaczenie słów, a tekst stał się pustym, uciążliwym rekwizytem?
Mam świra na punkcie słowa i nie rozumiem, jak można pisać tekst na kolanie, tworzyć coś, co jest watą. Nieraz słyszałam, jak jakiś artysta mówił: "ja to piszę tekst i od razu go śpiewam". Ta sytuacje bierze się chyba z tego, że ludzie nie czytają książek, nie mają na to czasu. A gazety codzienne podobno posługują się zaledwie 10 tysiącami słów - łączenie z "już" i "że". Tak tworzy się zamknięte koło - artysta pisze słaby tekst, bo ma ograniczony zasób słów, a czytelnik i tak nie jest w stanie zrozumieć trudniejszej piosenki. Na szczęście są jeszcze tacy twórcy jak Lech Janerka, który wie, co robić ze słowem, czy Adam Nowak, który pisze piękne teksty.

Raz Dwa Trzy w zeszłym roku zgrabnie nawiązali do tradycji polskiej piosenki, nagrywając utwory Młynarskiego. Czy przy "Osieckiej" też chciałaś ją przypomnieć współczesnemu słuchaczowi?
Może to was zdziwi, ale ja zupełnie nie myślę o takich rzeczach - nie analizuję, nie przewiduję - po prostu gram to, co uważam za stosowne. Kiedy dostałam propozycję z piosenkami Osieckiej, strasznie się ucieszyłam, upewniłam się, że mam wolną rękę i zabrałam się z zespołem za robotę. Kiedy realizuję nowy projekt, nie wyobrażam sobie nigdy potencjalnej publiczności - nawet prywatnie staram się minimalizować liczbę podziałów, które stosuje w ocenianiu świata i codziennych obserwacjach. Mnie tak naprawdę interesują człowiek - nieważne, czy jest chudy, czy gruby, młody czy stary, bogaty czy biedny - i emocje -wzruszenie czy wkurzenie, wszytko jedno. Jeśli mam jakiś odzew, wywołałam u słuchacza jakąkolwiek reakcję, to mam poczucie, że moja praca nie poszła na marne.

Czyje wykonania jej piosenek sprzed lat najbardziej ci się podobają - Ewy Błaszczyk, Maryli Rodowicz, Edmunda Fettinga?
O rany, Edmund Fetting miał taki nieprzyzwoity głos - jego niesamowita barwa zupełnie mnie rozwala. Obawiałam się, że nie będę w stanie wykonać "Nim wstanie dzień" inaczej niż on, czyli siedząc okrakiem na czołgu w czapce z Szarikiem u boku. Do tego jeszcze ten kontrowersyjny tekst, w którym pojawiają się krew, ziemia, śmierć. Poza tym lubię interpretacje piosenek Maryli Rodowicz, ale najbardziej takiej jak w piosence "Jeszcze zima" z Alibabkami, Krystyny Jandy i "Kto tam u ciebie jest" Ewy Błaszczyk.

Reklama

Są według ciebie artyści, których piosenek nie da się nagrać w nowych wersjach?
Do niedawna miałam taką koncepcję, że nie można tego robić np. z Jeffem Buckleyem. Choć jakiś czas temu akurat graliśmy jedną z jego piosenek. Dziś myślę, że nie ma świętości w sztuce. Ktoś, kto wychodzi na scenę, musi mieć świadomość, że będzie macany, wyciskany, zużywany - nawet gdy już go nie będzie na świecie. W końcu tworzenie sztuki to ciągłe przeżuwanie na nowy sposób tego, co już było. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o wykonywanie czyichś piosenek, najważniejsze jest to, żeby zachować balans - nie napinać się zbytnio i nie próbować udowadniać, "że ja jestem lepszy". Ale też nie padać przed autorem na klęczki i drżeć przed jego majestatem. Jeśli piosenkę się lubi i zagra się ją z serca, to będzie jak należy.

Jak zapatrujesz się na kwestie muzyczne? Większość utworów wybranych na "Osiecką" skomponowali znakomici jazzmani: Kurylewicz, Komeda, Ptaszyn Wróblewski. Świadomie dryfowaliście z zespołem w rejony okołojazzowe?
Myślę, że po prostu w czasach, kiedy te piosenki powstawały, głównie tacy panowie pisali muzykę (śmiech). Nad aranżami i brzmieniem płyty czuwał Marcin Macuk. Jemu chodziło głównie o to, żeby nie gwałcąc materiału wyjściowego, jak najbardziej się od niego oddalić. Jednocześnie ostateczne brzmienie płyt to efekt pracy zespołowej. To nie było tak, że Macuk rozdał nuty i wszyscy grali, co kazał. Pomysł był taki, żeby każdy muzyk pokazał to, "co mu w duszy gra", a potem jeszcze Marcin Bors (mastering - przyp. red.) to wszystko wymieszał i mamy taki oto efekt. Nie wydaje mi się jednak, żeby kluczem było to, że ma to być jazzowe i ambitne. Ten zestaw kompozytorów to raczej kwestia przypadku - chodziło bardziej o dobre piosenki.

Nie da się ukryć, że twoje płyty solowe - zarówno ta, jak i "UniSexBlues" - brzmią bardzo nowocześnie. Muzycy, z którymi współpracujesz, jakoś wpływają na ciebie, podsuwają ci dużo nowinek?
Nie sądzę, żeby akurat ta płyta była nawiązaniem stylistycznym do poprzedniej. Zależało mi raczej na podobnym zestawie osób, z którymi ostatnio grałam swoje solowe koncerty. Czułam, że razem możemy zrobić coś takiego - to jest absolutnie bezpieczne, bo mam do nich totalne zaufanie. W końcu grają na co dzień w tysiącach różnych składów, biorą udział w jam session, więc takie brzmienia nie są im dalekie. Natomiast o wzajemnych inspiracjach muzycznych nie mamy czasu rozmawiać. A jeśli chodzi w ogóle o nową muzykę, to ona do mnie przychodzi, kiedy siedzę w domu. Mój pan bez przerwy czyta serwis Pitchfork Media, wymienia się spostrzeżeniami z kolegami i ma setki różnych nowych i starych płyt. Dobrze wie, że najbardziej lubię smutną muzykę, więc podsuwa mi takie kawałki.

Twoje działania solowe oraz fascynacje muzyczne znów wychodzą daleko poza styl i ambicje Heya. Czy wpłynie to jakoś na wasz następny album?
Właśnie po to mam furtkę w postaci solowych albumów. Potrzebna mi jest do życia i rozwoju. W Heyu jestem tylko cząstką, tam decyduje się wspólnie, nie muszę na siłę forsować swoich idei. Ale już nie mogę się doczekać pracy nad kolejnym albumem. Po 15 latach postanowiliśmy zrobić skok w bok i tym razem płytę zrealizuje Marcin Bors, który realizował i współprodukował "UniSexBlues" i "Osiecką". On jest niesamowitym wizjonerem, potrafi mnie stymulować do przekraczania granic własnych możliwości i może pomóc trochę odmienić ten zespół.