Tym razem o roli, jaką odegrał w niej pułkownik Kukliński, w latach 70. członek sztabu generalnego Ludowego Wojska Polskiego. To on pod pseudonimem Jack Strong w latach 1979 - 1981 przekazał na Zachód 40 tys. stron tajnych dokumentów dotyczących Układu Warszawskiego, za co został w 1984 r. skazany przez władze PRL na karę śmierci.

Reklama

Zdrajca czy bohater

Dlaczego Jabłoński chciał opowiedzieć o polskim oficerze, który został szpiegiem? "Intrygował mnie człowiek, na temat którego w latach 90. krążyły różne, sprzeczne informacje" - mówi reżyser. "Kukliński budził ogromne emocje. I słusznie, bo odpowiedź na pytanie, co jest prawdą w tej historii, pomaga odpowiedzieć na jedno z najważniejszych pytań - co przeżyliśmy po wojnie, w jakim kraju żyliśmy. Gdy spotkałem pułkownika Kuklińskiego i poznawałem go bliżej, moje zaciekawienie nie malało. Dysonans między jego charakterem a tym, co zrobił lub co mówiono, że zrobił, był niewyobrażalny. Musiałem to sprawdzić."

Praca nad dokumentem była żmudna: wymagała dotarcia do trudno dostępnych i tajnych dokumentów. Jabłoński poświęcił na realizację ponad pięć lat. Zdjęcia zrealizowano m.in. w USA, Rosji, Polsce, Czechach, na Słowacji. Ekipa nagrała ponad sto godzin rozmów ze świadkami. Jak przyznaje reżyser, w trakcie przygotowań oprócz przeszkód obiektywnych pojawiały się także te trudne do wyjaśnienia: "Podczas zdjęć towarzyszył mi ogon: niszczono i kradziono mi materiały, działy się wokół mnie dziwne rzeczy, pojawiali się dziwni ludzie."

Reklama

W filmie ostatecznie nie pojawia się główny bohater. "Po prawie sześciu latach rozmów i spotkań, gdy pułkownik odmawiał wszystkim stacjom telewizyjnym na świecie, wreszcie dał mi słowo oficera, że zrobimy ten film" - wspomina Jabłoński. "Na kilka dni przed umówionymi zdjęciami zmarł. Wtedy zastanawiałem się, czy mam dalej pracować. Ale przypomniałem sobie to, co mi przez sześć lat powtarzał: <Oceni mnie historia, a ja nie chcę na tę ocenę w żaden sposób wpływać>. Dopiął swego, musiałem film zrobić bez niego."

Odbyły się dwie premiery. Pierwsza 8 grudnia w Polsce, druga - 11 grudnia w USA, w siedzibie CIA w Langley. Przed oficjalnym pokazem film zobaczyli także aktywni agenci CIA. Jak doszło do premiery filmu w siedzibie CIA? "To wynik czterech lat próśb o otwarcie archiwów" - tłumaczy Jabłoński. "Wiedziałem, że bez dokumentacji CIA pozostaniemy w sferze domysłów. I wreszcie dostałem list: skoro cztery lata walczycie o te dokumenty, to znaczy, że wam naprawdę zależy. Od tej chwili co jakiś czas przychodziły pocztowe przesyłki z nadrukiem CIA. Aż nagle nadeszła decyzja, że proponują premierę w Langley, a w dniu premiery ujawnią cały pakiet dokumentów."

Amerykanie odtajnili na razie tylko część dokumentów przekazanych im przez Kuklińskiego. Ale przy okazji premiery w Langley odbyło się także sympozjum dotyczące stanu wojennego, zimnej wojny oraz Kuklińskiego. Wzięli w nim udział m.in. profesor Zbigniew Brzeziński i dyrektor CIA Michael Hayden.

Reklama

Prof. Antoni Dudek, jeden z konsultantów historycznych filmu, docenia efekt pracy filmowców: "<Gry wojenne> mają dwa wymiary. Jeden globalny, bo to ważny film o zimnej wojnie. W latach 70., kiedy Układ Warszawski miał przewagę nad NATO, to informacje przekazywane przez Kuklińskiego pozwoliły tę sytuację zmienić. I drugi wymiar - wewnętrzny. Ujawnione informacje mogą zmienić punkt widzenia na przyczyny wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Są kontrargumentem wobec legend, które głosi gen. Jaruzelski, jakoby wprowadzał go w interesie Polski. W dodatku ten film jest głosem w trwającej ciągle w Polsce dyskusji, czy Kukliński był zdrajcą, czy bohaterem. Reżyser, choć starał się zobiektywizować fakty, sympatyzuje z bohaterem." Na pytanie o postępowanie Kuklińskiego odpowiada, że jeśli kogoś zdradził, to tylko Związek Radziecki.

Między mitem a obrazoburczością

Spór o postawę płk. Kuklińskiego, a także sposób jej pokazania w filmie, nie jest zjawiskiem nowym. Rok 2008 minął w polskim kinie pod znakiem dyskusji o kinie historycznym. Dyskusji, z której na razie wynika, że najbezpieczniej jest mitologizować bohaterów i nie poruszać trudnych tematów.

Przykładem może być "Katyń" Andrzeja Wajdy. Wprawdzie film miał premierę jeszcze w 2007 r., ale emocje wokół niego sięgnęły zenitu w lutym, kiedy okazało się, że znalazł się wśród nominowanych do Oscara. Kiedy ostatecznie Oscara dostał o wiele bardziej zniuansowany austriacko-niemiecki film "Fałszerze" - historia grupy Żydów, którzy w obozie Sachsenhausen zmuszeni byli fałszować dla hitlerowców dolary - wróciły wcześniej nieśmiało formułowane opinie, że film Wajdy, choć ważny i potrzebny, ograniczył się jednak do dydaktycznej lekcji historii. A to jednak za mało, by stworzyć uniwersalne filmowe widowisko. Sam Wajda tak opisywał swoje oczekiwania wobec filmu: - W jednym z telewizyjnych programów gimnazjalista zapytany, z czym kojarzy mu się 17 września, odpowiedział, że ze świętem kościelnym. Może dzięki naszemu filmowi młody człowiek zapytany o Katyń będzie potrafił odpowiedzieć coś więcej niż to, że to nazwa miejscowości niedaleko od Smoleńska - dodawał reżyser. Te oczekiwania film prawdopodobnie spełnił - w kinach obejrzały go prawie trzy miliony widzów.

Z różnym skutkiem filmowcy usiłowali wzbudzić zainteresowanie historią cichociemnych. Postał film dokumentalny "My, cichociemni. Głosy żyjących" Pawła Kędzierskiego oraz skierowany do dużo szerszej publiczności serial telewizyjny "Czas honoru" wyreżyserowany przez Michała Kwiecińskiego i pokazany w TVP 2.

Dokument Kędzierskiego, który wszedł do kin 1 sierpnia, przeszedł bez echa. Wyświetlany jedynie w dwóch kopiach zgromadził w pierwszy weekend 286 widzów. Losy szkolonych w Anglii, a następnie przerzuconych na teren okupowanej Polski komandosów wzbudziły większe zainteresowanie w telewizji. Każdy z trzynastu odcinków oglądało średnio 2,86 mln widzów. Telewizja Polska na jesień 2009 r. planuje drugą część serialu. Trudno jednak ocenić, czy o zainteresowaniu widzów zadecydowała tematyka serialu, czy fakt, że został on zrealizowany w konwencji telenoweli, gdzie historia cichociemnych stała się jedynie tłem. Michał Kwieciński tak tłumaczy swoją decyzję o zrealizowaniu serialu: "Najpierw współpracowałem przy <Katyniu>, potem zrobiłem film <Jutro idziemy do kina> wg scenariusza Jerzego Stefana Stawińskiego i w efekcie wsiąknąłem w tematykę wojenną. Dlatego przyszło mi do głowy, by zrobić popularny serial telewizyjny. Popularny, a nie jakoś niesłychanie ambitny."

Jak trudno nakręcić w Polsce film historyczny, który wyszedłby poza popularny, czarno-biały schemat, pokazują losy dwóch niezrealizowanych jeszcze produkcji, które wzbudziły w mijającym roku dużo emocji. Pierwsza to "Tajemnica Westerplatte" Pawła Chochlewa, której realizacja została wstrzymana z powodu reakcji mediów i polityków na zawarte w scenariuszu sceny mające kompromitować bohaterów z Westerplatte. Druga to "Kadisz" Władysława Pasikowskiego inspirowana wydarzeniami w Jedwabnem. Projekt po wysokiej ocenie przez ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nie może się doczekać decyzji o przyznaniu dofinansowania.

Ostatecznie film Chochlewa powstanie. Kolejni historycy wypowiedzieli się pozytywnie o scenariuszu. PISF potwierdził przyznane dofinansowania, a inwestorzy prywatni, którzy wcześniej wstrzymywali swoje decyzje, teraz także je potwierdzili. Zdjęcia mają ruszyć w marcu. "Z zamętu wokół <Tajemnicy Westerplatte> wynikły też dobre rzeczy" - przyznaje reżyser Paweł Chochlew. "Cała sprawa pokazała, jak łatwo można komuś zaszkodzić. Nie bez znaczenia jest to, że społeczeństwo dowiedziało się więcej na temat systemu finansowania kinematografii."

Mniej szczęścia ma Władysław Pasikowski. Mimo publicznej dyskusji na temat jego filmu nie udało się na razie doprowadzić do realizacji. Na zarzut, że Pasikowski nie dostał pieniędzy, bo - jak stwierdzono w instytucie - jego film będzie antypolski, odpowiedziała podczas debaty w "Gazecie Wyborczej" szefowa PISF Agnieszka Odorowicz: "Może nie antypolski, ale mylący fakty historyczne, uciekający w fikcję literacką, opowiadający o strasznej tragedii w niewłaściwej stylistyce. Jak już dotykać tego tematu, a trzeba to zrobić, to opierając się na faktach. Zdecydowanie w stylistyce <Katynia>, a nie <Teksańskiej masakry piłą mechaniczną>".

Co powinno nam dać do myślenia, bo wyraźnie pokazuje, że licencję na mówienie o problemach historycznych można uzyskać w Polsce tylko po spełnieniu określonych warunków.

W przyszłym rok znowu nadarzą się okazje do debatowania o historii w kinie. Planowana jest m.in. premiera filmu Ryszarda Bugajskiego "Generał Nil" o generalne Emilu Fieldorfie czy "Operacja Dunaj" Jacka Glomba pokazującego w formie tragikomedii zbrojną interwencję wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Wiosną zaczynają się zdjęcia do filmu Jana Komasy "Miasto" o Powstaniu Warszawskim.