To on przecierał szlaki kolejnym przebranym za kobiety występującym na scenie facetom. "Był pierwszą osobą publiczną w Wielkiej Brytanii, która sprawiła, że kultura drag queen stała się akceptowalna" - mówił Roy Hudd, legendarny brytyjski aktor, dramaturg i piosenkarz musicalowy.

Reklama

Na początku lat 60. kultura queer (czyli środowiska gejów i lesbijek) kryła się jeszcze w klubach dla wtajemniczonych. Nic dziwnego, do roku 1967 stosunki homoseksualne były zakazane na Wyspach przez prawo. Nikt więc nie myślał, że drag queen może pojawić się na salonach. Przebieranki były co najwyżej kabaretowym żartem jak u Eugeniusza Bodo w latach 30.

Rodzi się La Rue

Tymczasem w 1964 r. pochodzący z rodziny irlandzkich katolików 37-letni Daniel Patrick Carroll, specjalista od dekorowania sklepowych wystaw, postanowił otworzyć własny klub: nie podziemny, ale i nie kabaretowy. Podtekst homoseksualny miał być wyraźnie zaznaczony, lecz nie dominujący. Tak powstał lokal przy Hanover Square nazwany imieniem Danny’ego La Rue. To jego Carroll postanowił też obsadzić w roli gwiazdy. Czyli obsadził samego siebie.

Klub szybko stał się miejscem kultowym i - co ważniejsze - snobistycznym. Dorobił się 13 tys. członków. O jego sukcesie zadecydowały elity: gdy zaczęły pojawiać się w nim postacie pokroju aktorki Judy Garland, piosenkarki Shirley Bassey czy księżniczki Małgorzaty, trudno było zignorować to zjawisko. Ale to La Rue był głównym magnesem.

Kiedy geje zaczęli nieśmiało wychodzić z podziemia, drag queen stali się atrakcyjną formą ekspresji artystycznej i scenicznej. "Z punktu widzenia psychologicznego była to forma oswajania, obracania społecznej opresji w żart. Forma grupowego mechanizmu wyśmiewania stereotypów i braku akceptacji" - mówi DZIENNIKOWI dr Katarzyna Bojarska, psycholożka z Uniwersytetu Gdańskiego i wykładowczyni w programie Queer Studies. Sukces La Rue i fenomen jego akceptacji polegał na tym, że nigdy nie stawiał siebie w roli gejowskiego aktywisty.

Olśniewająca, intrygująca... i nieco zwalista

Reklama

Bez makijażu, gigantycznej blond peruki, kolczyków i lśniącej od tysięcy cekinów sukni trudno było dostrzec w nim choć pierwiastek kobiecości. Zwalisty facet o posturze szkockiego drwala i dwóch metrach wzrostu mógłby raczej wzbudzić strach niż śmiech. "Danny był facetem z krwi i kości. Elegancki, szarmancki, dowcipny. Dusza towarzystwa, choć prywatnie cenił spokój, z dala od scenicznego hałasu" - wspomina w rozmowie z DZIENNIKIEM Brain Shaw, wieloletni manager i przyjaciel La Rue. "Ale na scenie robił wszystko, żeby być najbardziej olśniewającą <kobietą>, jaką ten świat nosił" - dodaje. Może nie zmysłową, ale na pewno intrygującą. Czasem sławną, jak Elizabeth Taylor, Marlene Dietrich, Zsa Zsa Gabor i Margaret Thatcher, w które się wcielał.

O ikonę show-biznesu, na której występy waliły tłumy widzów, szybko upomniała się telewizja. Zaproponowało mu prowadzenie autorskiego programu "An Evening with Danny La Rue". Nie zastanawiał się nawet chwilę. W końcu przed kamerami mógł pozwolić sobie na inscenizacyjny rozmach. Konferansjerkę prowadził w garniturze, zabawę rozkręcał w kiecce. W taki sposób złowieszczy gej został oswojony i przyjęty przez widzów jako normalny, przezabawny gość. La Rue wprowadził kulturę drag na salony - dokładnie 40 lat temu - jako pierwszy drag queen wystąpił przed Elżbietą II podczas gali Royal Variety Performances. Legendarnej już sympatii królowej do La Rue nie pogrzebały nawet jego niewybredne żarty. "Poszedłem do Pałacu. Królowa mówi: klęknij. A ja na to: hmm, gdybym wiedział, że to taka impreza, wpadłbym tu dużo wcześniej" - wspominał spotkanie z Elżbietą II.

Wkrótce okrzyknięto go najbardziej elektryzującą gwiazdą brytyjskiej telewizji. Krytycy mówili o nim: "Nasz narodowy skarb". Dwa miliony funtów rocznie - to wartość jego gaży w latach 70. przeliczona na dzisiejsze pieniądze. Honorarium człowieka, który przełamał płciowe tabu i sprawił, że drag okazało się komercyjnym hitem. Dzięki temu występował w sukniach za 5 tys. funtów za sztukę, miał cztery domy, rolls royce’a, a na południu Francji chateau z dwunastoma sypialniami.

Dziś już nie ma takich drag queen

Gdy jego kariera zaczęła dobiegać końca, w klubach całego świata w najlepsze kwitła kultura gejowska. Wraz z nią frywolna zabawa w przebieranki. Pod koniec lat 80. zjawisko drag weszło do kanonu popularnej kultury. "W każdym kraju byli tacy prekursorzy, którzy wprowadzali drag do głównego nurtu i oswajali z nim społeczeństwo" - mówi DZIENNIKOWI 36-letnia Daruma (prywatnie Sławek), jedna z pierwszych i najpopularniejszych w Polsce drag queens. Daruma przyznaje, że to dopiero lata 90. i pierwsze zupełnie oficjalne gejowskie kluby, jak warszawskie Paradise i Mykonos - wyzwoliły tę kulturę w Polsce. "Dziś jesteśmy na takim etapie rozwoju kultury queen i jej akceptacji przez społeczeństwo, jak świat Zachodu przed dwudziestu laty" - przyznaje Daruma.

"Postmodernistyczne bawienie się tożsamością płciową nie leży w naszej kulturze. Mamy inne wartości niż na Zachodzie. Choć w przypadku tych męskich przebieranek ciężko w ogóle mówić o wartościach. Z zabawy tożsamością zawsze rodzi się nihilizm, który oczywiście jest ubrany w szaty politycznej poprawności" - polemizuje Tomasz Terlikowski, publicysta katolicki.

Tyle że dziś drag queen pokroju Danny’ego La Rue już nie ma. "Królowe" zostały połknięte przez popkulturę. "Cała kultura queer stanowi już niemal pełnoprawną część mainstreamu, jest społecznie akceptowana" - twierdzi dr Katarzyna Bojarska. Amerykanin RuPaul - jedna z najsłynniejszych drag queen świata - startuje lada dzień z drugim sezonem swojego reality show "Drag Race". Program, w którym wybierana jest najlepsza drag queen, pokazuje należąca do koncernu MTV telewizja Logo. La Rue występował na żywo, sam się reżyserował, sam śpiewał. Dzisiejsze drag queen najczęściej jadą z playbacku. Pojawiają się w programach typu "I got talent". I trudno znaleźć wśród nich prawdziwe gwiazdy z klasą.