Od chwili jej wydania minęło ponad ćwierć wieku, ukazały się jego nowele "Tonio Kröger" i "Śmierć w Wenecji", eseje krążące wokół centralnych zagadnień kultury, polityki i narodowej tożsamości, jak "Rozważania człowieka apolitycznego" i "O republice niemieckiej" oraz w 1924 r. "Czarodziejska góra". Jednakże w opinii Szwedzkiej Akademii na laury zasługiwała przede wszystkim pierwsza powieść Tomasza Manna - "Buddenbrookowie".

25-letni człowiek napisał wielką powieść - chciałoby się powiedzieć: na pożegnanie kończącego się wieku XIX i na urodziny nowego, XX. Upchnął w niej kawał historii własnej rodziny i własnego życia. Dzieje firmy handlu zbożem, podstawy zamożności, pozycji, a także źródła duchowej satysfakcji Buddenbrooków - odpowiadają z grubsza historii firmy, którą założył prapradziadek pisarza, a rozwiązał testamentem jego ojciec. Przy pisaniu Mann korzystał z rodzinnych archiwów - to te papiery, których w ostatniej scenie Tonia Buddenbrook czepia się kurczowo jako jedynej pamiątki po minionych dobrych czasach. W powieści - choć ani razu nie pada nazwa miasta, w którym toczy się akcja - bez trudu rozpoznać można topografię Lubeki. Powieściowe postaci miały pierwowzory w osobach z bliższego i dalszego otoczenia pisarza, toteż Buddenbrooków czytano - zwłaszcza w Lubece - m. in. jako plotkarską powieść z kluczem, a niektórzy ze sportretowanych ostro wyrażali oburzenie.

Buddenbrookowie to - jak dopowiada podtytuł - "dzieje upadku rodziny". Dlaczego rodzinę, w pierwszych scenach książki tak wygodnie zasiadającą w salonie, tak pewną swego, tak mocno osadzoną w świecie, czeka upadek? Dlaczego wszystko to, co przedstawiali sobą Buddenbrookowie, cała ta tkanka interesów, zasad, tradycji i rytuałów - ma zniknąć? Czy można uwierzyć, że przyczyną była po prostu jedna niefortunna transakcja albo nawet jeden ciężki przypadek tyfusu? Przecież takie rzeczy zdarzały się też w przeszłości i zawsze koniunktura znowu się odwracała, a ktoś inny przejmował ster interesów i wszystko toczyło się dalej.

Wydaje się, że upadek rodziny Buddenbrooków wyznacza zarazem koniec pewnej formacji, pewnego świata. Przypieczętowuje to kapitalna scena rozmowy w uzdrowisku, kiedy to lubeccy patrycjusze komunikują sobie wzajemnie, jak są zniechęceni, znużeni, wypaleni - jak bardzo już im się nie chce chcieć. To już nie kapitanowie wielkiej żeglugi biznesu, raczej gromadka przeczulonych dekadentów. Przyczyn upadku zatem też trzeba szukać w kategorii wielkich historycznych procesów o przemożnej sile i bez mała uniwersalnym zasięgu.

W toku powieści wyraźnie zmienia się sposób przedstawiania postaci. Starego Buddenbrooka oglądamy z zewnątrz, z dystansu i widzimy go jako zwartą, z jednej bryły wykutą osobowość. Otóż wydaje się, że ta twarda materia stopniowo mięknie, rozdziela na drobiny niejednorodnych i czasem wzajemnie sprzecznych impulsów. Już jego syn miewa rozterki. Jego wnuk stara się usilnie sprostać buddenbrookowskim powinnościom, ale coraz trudniej mu to przychodzi i coraz chętniej szuka ulgi i ucieczki w myśli o śmierci. A Hanno, ostatni z rodu - no tak, Hanno po prostu nie chce żyć.

W dziejach rodziny szczególna rola przypada sztuce, a konkretnie muzyce. Wraz z pojawieniem się żony Tomasza, Gerdy, dom Buddenbrooków wypełnia się dźwiękami muzyki, a słowo „mieszczanin” nagle nabiera innego znaczenia. Dotąd było mianem zaszczytnym, stał za nim spójny, trwały i oczywisty system wartości. Teraz okazuje się, że prócz mieszczańskiego porządku jest jeszcze inny porządek, oparty na całkiem innych wartościach i dla mieszczaństwa niepojęty. Jeszcze chwila, a "mieszczanin" stanie się symbolem duchowego ograniczenia, synonimem kołtuna i filistra.

Sztuka ustawiona jest tu na dziwnej pozycji. Otwiera wprawdzie nowy, fascynujący świat, ale zarazem odgradza się wrogo od tego dawnego i swojskiego, wyprowadza gdzieś bardzo daleko od spraw życia. Dźwięki muzyki niebezpiecznie blisko sąsiadują z pokusą samozatraty i śmierci.

Tymczasem pisarstwo Manna rodzi się z całkiem innych wyobrażeń o możliwościach sztuki. Tomasz Mann chce innej sztuki, takiej, która nigdy nie zwróci się przeciwko życiu, niczego pogardliwie nie przekreśli, jak najwięcej ocali. Ocali nie po prostu od zapomnienia - także od potępiającego osądu. Odpowiednią formą miała być właśnie powieść - forma dostatecznie pojemna, ruchliwa, giętka, wygrywająca wszystkie rejestry języka, niekiedy przewrotna, zawsze wieloznaczna. Powieść potrafi też operować czasem tak, by nie był znakiem przemijania: niech będzie raczej wymiarem przemiany i ujawniania się coraz to nowych aspektów rzeczy.

Taką powieścią są przecież już "Buddenbrookowie". A potem "Feliks Krull" i "Józef" staną się, każdy na swój sposób, ucieleśnieniem niezwykłych i niekiedy dość podejrzanych metamorfoz. W "Czarodziejskiej górze" zobaczymy, jak pokrętna jest droga edukacji i jak wielkie idee obracają się w swoje przeciwieństwo. W "Wybrańcu" będzie mowa o dziwnej przemianie grzechu w świętoć. Niepokojąca wieloznaczność najdobitniej odezwie się w "Doktorze Faustusie". Ale zawsze chodzi o to, by nic nie przepadło, by nic nie było bez reszty śmieszne, głupie albo złe. Chodzi o to, żeby końcowy, nawet najbardziej prześmiewczy grymas zachował coś z pierwotnego respektu, a potępienie otwierało drogę łaski. Jak gdyby Tomasz Mann chciał nam powiedzieć, że kultura to takie gospodarstwo, w którym nic nie ginie i nic się nie marnuje.















Reklama