Gdy John Lennon w 1966 roku stwierdził, że Beatlesi są popularniejsi od Jezusa, wybuchł skandal. 40 lat później można zaryzykować stwierdzenie, że Paris Hilton, choć w przeciwieństwie do Lennona wydała tylko jeden marny album, jest od Jezusa popularniejsza.
Według ostanich wyliczeń amerykańskiego magazynu ekonomicznego "Forbes", to właśnie Hilton jest czołową światową sławą, najczęściej fotografowaną i pokazywaną w mediach. Tuż obok niej plasuje się Britney Spears (piosenkarka znana jednak ostatnio przede wszystkim dzięki imprezowaniu z Hilton), Nicole Richie (kiedyś wystąpiła w reality show, dziś również popija w towarzystwie Hilton) oraz Tom Cruise (częściej niż o jego rolach pisze się o scjentologii, której jest wyznawcą).
W Polsce ów panteon ma swój swojski odpowiednik pod postacią Dody Elektrody, Mandaryny czy znanej z "Tańca z gwiazdami" Edyty Herbuś. Zainteresowanie tym światkiem - choć powszechne - przynajmniej w niektórych kręgach, po prostu nie uchodzi. Zachwycać się przecież nie ma czym. Chyba że rozmiarami piesków chihuahua i paradą sztucznych biustów.
Jednak Wiesław Godzic, autor książki "Znani z tego, że są znani. Celebryci w kulturze tabloidów", pierwszej tak szerokiej w Polsce próby opisania zjawiska celebrities, przekonuje, że jeśli chcemy zrozumieć współczesną kulturę, nie możemy uciekać od tych "pozornie żałosnych reprezentacji, pozbawionych gustu niechlujnych wytworów medialnych". Choć nauka na dobre zajęła się fascynacją głupawymi gwiazdkami, dopiero kilka lat temu ("New Scientist" ogłosił, że jedna trzecia Amerykanów dotknięta jest nowym uzależnieniem - syndromem uwielbienia dla sławnych i bogatych), to gwiazd nie byłoby jednak bez Hollywood.
To pionierzy amerykańskiego show-biznesu doszli do wniosku, że ich zyski mogą być zdecydowanie większe, jeśli widzowie wreszcie dostrzegą aktora. Na początku XX wieku nie był on bowiem istotny. Producenci przez kilkanaście lat pracowali nad publicznością, żeby nauczyła się oddzielać aktora od przedstawianej postaci i przekonywali teatralnych artystów, że obecność na wielkim ekranie nie jest wstydliwą fuchą. W rezultacie przed II wojną światową wykreowano gwiazdy kina. Po wojnie zaś powoli rodził się fenomen celebrities (niekoniecznie aktorów, choć im akurat stosunkowo ławo było dostać się do tego grona). U nas na masową skalę wykreował ich „Big Brother”, który wyznaczył też nowy standard obecności znanych ludzi w mediach - sława pozbyła się firanek, bo w jej przypadku życie prywatne to egzystencja na pokaz.
Zalety bycia celebrytem świetnie zrozumieli na przykład brytyjscy politycy, którzy rozprawiają o swoich dzieciach (jak premier) czy wakacjach w camperze (jak minister spraw zagranicznych), natomiast cytowana przez Godzica wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego (z wywiadu dla DZIENNIK), w której premier przyznaje, że nie ma pojecia, co to jest hip-hop, nie znosi plaży, a wydarzeniem granicznym, czyli jeszcze akceptowalnym, jest muzyka Krzysztofa Komedy, to chyba zbyt daleko idąca ignorancja. Oczywiście nikt nie każe Kaczyńskiemu zachwycać się Paris Hilton, ale medioznawca słusznie zauważa, że pobłażliwe traktowanie masowych gustów i zjawisk, które dla przeciętnych ludzi znaczą wiele, może doprowadzić jedynie do tego, że owe gusta będą jeszcze gorsze.
Po książkę Godzica nie sięgną zapewne czytelnicy kolorowych magazynów plotkarskich. A szkoda. Pomiędzy jednym a drugim wywiadem z blond diwą przydałaby się chwila refleksji. Choć "Znani z tego, że są znani" nie są propozycją dla kompletnych laików, warto zapoznać się z socjologicznym spojrzeniem na najświeższe medialne zjawiska, poczynając od pierwszego polskiego celebryta pełną gębą Michała Wiśniewskiego przez występy Kononowicza po luksusową fabrykę nowych twarzy - "Taniec z gwiazdami". A jeśli ktoś nie ma potrzeby wzbogacenia własnego wnętrza, może zechce dzięki lekturze lepiej zrozumieć panią Stasię z pierwszego piętra, u której non stop dudni telewizor.
"Znani z tego, że są znani. Celebryci w kulturze tabloidów"
Wiesław Godzic, WAiP 2007