Munk, Cybulski, Komeda, Kobiela... Umierali młodo, jeden po drugim. Andrzej Munk był w tym smutnym zestawie meteorem ambiwalencji, który z wdziękiem psuł patriotyczne, postwojenne powietrze gombrowiczowskim chichotem. Autor "Zezowatego szczęścia" drwił z przesady, ale nigdy nie z człowieka. Zajaśniał na krótko - zginął w wypadku samochodowym w wieku 39 lat, w trakcie realizacji "Pasażerki", ale jego filmy zostały na zawsze. Monografia Hendrykowskiego ukazuje się w idealnym momencie. Bo zapominamy o Munku. A nie wolno.

Reklama

Marek Hendrykowski w świetnie skontrowanej i napisanej z pasją pracy przywołuje mało znane fakty z biografii artysty, odkrywa jego tajemnice. Okazuje się na przykład, że w twórcy, który nigdy nie bał się radykalnych emocjonalnych zestawień, dla którego bohaterstwo nieodmiennie rymowało się z podłością, drzemało głęboko zakorzenione rozdarte dziecko, niespokojny chłopiec, a w końcu przedwcześnie dojrzały mężczyzna. Munk pochodził z rodziny zasymilowanych Żydów, która przeszła na katolicyzm, przeżył fascynację socjalizmem i komunizmem (po jednym z donosów został usunięty z partii), ale szybko zrozumiał, że każdy zachwyt jest blisko depresji. A euforia dla epok jest tylko ułudą, bo każdy, nawet najlepszy (najgorszy) czas jest tylko burzliwą areną, na której walczą nieprzystające do siebie ambicje, charaktery, namiętności. Tę tragiczną w gruncie rzeczy świadomość Munk potrafił przekłuć w absolutnie samoświadome kino - łączące jego dawny zachwyt z niedawnym zniechęceniem.

Andrzej Wajda w osobistym wstępie do książki Hendrykowskiego pisze, że Munk w "Eroice" dokonał rozróżnienia pomiędzy bohaterstwem a bohaterszczyzną. Granica zawsze była śliska i pokrętna, często niewidoczna, ale Munk potrafił ją rozeznać. Jego twórczość - jak chce Hendrykowski - objawiła w Polsce, na czym polega "kino obywatelskie". Ta słowotwórcza typologia przynależy wprawdzie do poprzednich dekad, a mimo to wydaje się celna i trafna. Pamiętajmy że Andrzej Munk realizował filmy w zniewolonym kraju, dlatego - w dokumentach i w fabułach - pokazywał opresję, portretował ludzi, którzy - jak Piszczyk - uciekali od odpowiedzialności, albo - jak Marta z "Pasażerki" - odnajdywali w sobie siłę, która pozwalała im hardo przeciwstawiać się doktrynie. Owa doktryna nie była zaś tylko propagandowym plakatem z czerwonymi napisami, którymi obwieszane były ulice i zakłady pracy; była doktryną wolnego sumienia, które potrafiło sprzeniewierzyć się nie tyle napisom i przepisom, co wewnętrznej rozwlekłości, znudzeniu, zgorzknieniu.

Hendrykowski wspomina, że podstawowym pytaniem, które prześladowało Munka w jego dojrzałej twórczości było fundamentalne: "Jak żyć?". No właśnie, jak? Znamy w końcu wiele scenariuszy na życie. W każdych, nawet najpodlejszych czasach, niewielu było stać na heroizm, ale prawie każdego na uczciwość. Marzenie o szczęściu osobistym przenikało się z marzeniem o pięknym kraju i pięknych ludziach. W tym sensie Munk pozostaje wiecznym harcerzem. Podobnym trochę do Konwickiego, odkrywającego w "Kompleksie polskim" dziwną mityczną krainę: Polskę "ojczyznę wolności, matecznik tolerancji, wielki ogród bujnego indywidualizmu".
Monografia Marka Hendrykowskiego poza odkrywczym spojrzeniem na tę, zaniedbywaną dotąd przez filmoznawców, twórczość, przynosi także szereg anegdot (Wajda opowiada, że miał niegdyś grać gruźlika w filmie kolegi), mało znane fakty (miłość twórcy „Pasażerki” do muzyki, jego role aktorskie), zawiera także unikatowe zdjęcia.

Książka o Munku to również, pierwsza pozycja nowej serii wydawnictwa "Więź": "Ludzie Polskiego Kina". Pomysł jest prosty, celny i godzien pochwały. Wkrótce w cyklu pod naukową redakcją Małgorzaty i Marka Hendrykowskich pojawią się kolejne tomy poświęcone Lechowi Majewskiemu, Danucie Szaflarskiej, Marcelowi Łozińskiemu, Agnieszce Holland, Zdzisławowi Maklakiewiczowi, Jerzemu Skolimowskiemu, Krzysztofowi Krauze, Andrzejowi Barańskiemu…

Bardzo takich książek w Polsce brakowało. Niegdyś podobne monografie - niewielkie rozmiarem, ale bogate w treści i pisane przez najlepszych krytyków, były u nas bestsellerami, ale po 1989 roku tendencja ta uległa niemal całkowitemu załamaniu. Cały czas rozbudowane tomy filmowe z powodzeniem wydaje gdańska oficyna "słowo/obraz terytoria" (Fellini, Bergman, Visconti), ale na rynku brakuje propozycji bardziej popularnych. Lukę tę starało się wypełnić krakowskie wydawnictwo „Rabid”, ale niemal wszystkie firmowane przez nie monografie i leksykony chorują na ciężki grzech pychy: mylący indywidualne spojrzenie na dorobek twórcy z pseudonaukowymi dywagacjami dowartościowujących się licznymi przypisami autorów. Przypisy i (erudycyjne) popisy to jednak o wiele za mało. Dlatego z dużym zaciekawieniem będę czekał na kolejne tomy w serii "Ludzie Polskiego Kina". Hendrykowski w autorskim tomie o Munku udowodnił bowiem, że polskie kino dla prawdziwego pasjonata może być ciągle zaskakującą przygodą.

A czytając o Munku przypomniałem sobie pierwszy, jeszcze licealny, kontakt z jego kinem. To była "Pasażerka". Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, więźniarka i esesmanka. Przenikliwy wzrok Marty (Anna Ciepielewska) i wypracowana pogarda Lizy (Aleksandra Śląska). Wreszcie moment, w którym wzrok aktorek się krzyżował. Marta zobaczyła wtedy w Lizie skazę w idealnym mechanizmie. Przedwczesną starość, która nie zdążyła być młoda. Liza złapała w locie (i w spojrzeniu ofiary) własny niepokój. Którego nigdy nie zapomniała. Ja także to pamiętam. I nie zapomnę. Przecież legendy nie umierają.



Marek Hendrychowski
"Ludzie Polskiego Kina: Andrzej Munk"
Wydawnictwo Więź 2007