Kto nie gra w ekstraklasie pisarzy z Katarzyną Bondą, Remigiuszem Mrozem, Szczepanem Twardochem czy Olgą Tokarczuk, a nie zniechęca się występami w niższej lidze, ten musi przyjąć własną taktykę przetrwania. Można na przykład brać dużo mało ambitnych zleceń do opracowania/napisania w ciągu kilku miesięcy za z góry ustalone honorarium wypłacane w kilku transzach. Pieniądze są adekwatne do czasu zainwestowanego w pracę, więc nie ma powodów do narzekań. Inna strategia zakłada realizację projektu o większym ciężarze gatunkowym, który powstaje latami i jest karkołomną dłubaniną dla własnej satysfakcji, a pieniądze są kwestią trzeciorzędną i w gruncie rzeczy symboliczną, biorąc pod uwagę czas i wkład pracy. Ta jednak wymaga jakiegoś stałego źródła dochodu, bo wyłącznie z pisania książek w Polsce utrzymuje się może kilku autorów.
7 tys. zł za półtora roku pracy
Dyskusja na temat zarabiania na tworzeniu literatury rozgorzała publicznie pod koniec lutego 2014 r. za sprawą facebookowego wpisu Kai Malanowskiej. Autorka powieści "Patrz na mnie, Klaro!", nominowanej do nagrody Literackiej "Nike" oraz Paszportów "Polityki", rozsierdziła internet oraz zbulwersowała kolegów i koleżanki po fachu rozpaczliwym wyznaniem: "6800 zł. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy (...) mam ochotę strzelić sobie w łeb (...) p...ę pisanie (...) pozdrawiam rynek czytelniczy".