Tytułowe „laleczki” to kobiety zaangażowane w pomoc skazańcom z wyrokiem śmierci, dożywającym swoich dni w amerykańskich więzieniach. Dla Lindy Polman stanowią one zarazem fenomen godny reporterskiego opisu i swego rodzaju klucz do świata, który zachodniemu Europejczykowi musi wydawać się egzotyczny i przerażający: świata więziennictwa Stanów Zjednoczonych. Polman jako reporterka ma pewną cenną umiejętność: potrafi lapidarnie i ostro portretować zastaną rzeczywistość, nie ferując przy tym jednoznacznych wyroków. Jest wyraźna, kategoryczna, ale nie moralizuje. Raczej odziera ze złudzeń. Tak czyni w „Laleczkach skazańców”, podobnie postępowała w kontrowersyjnej „Karawanie kryzysu” – wstrząsającym reportażu o ukrytym obliczu globalnego systemu pomocy humanitarnej.
W jaki sposób trafiła pani na kobiety prowadzące kampanie w sprawie skazanych na śmierć?
Redaktor holenderskiej edycji magazynu Amnesty International poprosił mnie, żebym zrobiła wywiad z jedną z nich. Robiły dużo zamieszania w Amsterdamie. Mocno naciskały także na tego redaktora w sprawie wywiadu – to skądinąd rozsądna taktyka, bo Amnesty International zajmuje się między innymi kwestią kary śmierci. Redaktor powiedział mi mniej więcej: „Pomóż, proszę, bo one mnie zamęczą”. Poszłam się zatem z nimi spotkać, zrobiłam wywiad i napisałam tekst, że kara śmierci jest niesprawiedliwa i że wielu skazanych zasługuje na powtórzenie procesu. Ale już kiedy rozmawiałam z tymi kobietami, czułam, że jest w tym coś więcej. Wystarczyło się rozejrzeć po mieszkaniu, w którym mnie przyjęto: było tam coś na kształt ołtarzyków poświęconych poszczególnym skazańcom – ich portrety na ścianach, palące się świece… A te kobiety miały elegancko zrobione paznokcie i piękny makijaż. I właściwie od razu wiedziałam, że one są po prostu zakochane w tych facetach z celi śmierci. Po publikacji artykułu starałam się utrzymywać kontakt z tymi kobietami, gadałam z nimi od czasu do czasu, dawałam im do zrozumienia, że mnie ciekawią. W końcu zaprosiły mnie na wspólną wyprawę do Teksasu, podczas której miały zamiar odwiedzić swoich mężczyzn. Dzięki temu, już w Stanach, poznałam kolejne „laleczki”.
Reklama
Jakie są wspólne cechy tych kobiet?
Kiedy zaczynałam się zajmować tym tematem, byłam, powiedzmy, nieco uprzedzona. Myślałam, że to wariatki albo co najmniej patentowane idiotki. Ani jedno, ani drugie nie było prawdą – wiele z tych kobiet nie różniło się znacząco ode mnie samej, miały za sobą solidne kariery zawodowe, były niezależne i silne. Były też inteligentne – nawet jeśli nie zawsze świetnie wykształcone, choć często tak. Jeśli miałabym wskazać jakąś cechę, która je łączyła, byłby to chyba wiek: większość z nich była dobrze po czterdziestce. To mnie nie dziwi, bo kobietom w społeczeństwach Zachodu po przekroczeniu pewnego wieku znacznie trudniej jest rozpocząć nowy związek, przeżyć jakąś ekscytującą przygodę.