Wyjechałeś z kraju tuż przed 1989 rokiem. Na 10 lat zniknąłeś z polskiego teatru, filmu. Wróciłeś do nowej rzeczywistości. Po co?
Krzysztof Franieczek: Skłamałbym, gdybym powiedział, że wróciłem do teatru.
Trudno w to uwierzyć… Po powrocie przecież zagrałeś i nadal grasz w ambitnych projektach na najważniejszych polskich scenach niezależnych. Teatr Konsekwentny, Wytwórnia, Academia…
Bo z czasem moje myślenie się zmieniło.
Ale to nie są projekty, które dadzą aktorowi wielkie pieniądze, nie mówiąc o popularności.
Nie potrzebuję oklasków, zachwytu, popularności. Powiem więcej – kiedy aktor chce się podobać, chce być atrakcyjny, przestaje być aktorem. Dla mnie ten zawód to osobista, autentyczna wypowiedź człowieka, czyli mnie – Franieczka. A taką możliwość mogę znaleźć w niezależnych teatrach. Teatr Academia Romana Woźniaka, który istnieje w zaułku warszawskiej Pragi, z maleńką widownią, jest dla mnie ewenementem na skalę światową. Inspiracją jest malarstwo, zdjęcia artystyczne, a słowo prawie na scenie nie istnieje; spektakl oparty jest bowiem na wycyzelowanym ruchu, geście, perfekcyjnej kompozycji obrazów. Przy ostatniej premierze bazą do pracy były zdjęcia wybitnego fotografa amerykańskiego Irvinga Penna, podobnie było wcześniej, kiedy wyszliśmy od obrazu Edwarda Hoppera. Takiego teatru nie robi się dla pieniędzy czy sławy, ale z pasji, z porozumienia wrażliwości. Dla mnie jest on miejscem, w którym można poszukiwać odpowiedzi na wszystkie fundamentalne pytania – kto to jest człowiek, na co go stać, kto to jest Bóg, co znaczy śmierć, przemijanie, miłość. Ale żeby to się stało, jest potrzebne porozumienie – porozumienie nie tylko na temat tego, jak pracujemy, ale porozumienie w światopoglądzie.
Nie masz etatu. To świadomy i celowy wybór?
Tak. Mija już 10 lat, kiedy pracuję bez etatu. Czuję się wolny. Wszystkie role, które gram, są naprawdę duże, ciekawe albo są wielką artystyczną przygodą – mam tak dużo pracy, że czasem śpię tylko po trzy godziny na dobę. Jak pamiętam swoje doświadczenia z etatem w Łodzi, jeszcze przed wyjazdem za granicę, musiałem grać wszystko i nie zawsze to było ciekawe. Dziś nie miałbym na to ani siły, ani motywacji.
I możesz sobie na to pozwolić?
Tak.
A jak to robisz? Przecież z czegoś trzeba żyć.
Chodzę na castingi do reklam. Ostatnio policzyłem, że zagrałem aż w 50. Czasem są to głupoty, ale czasem zabawa i sprawdzenie swoich umiejętności.
Sprawdzenie umiejętności?
W jedną kilkusekundową scenę musisz umieć włożyć wszystkie emocje. Skondensować wszystkie środki wyrazu. I umieć się maksymalnie skupić – praca zazwyczaj trwa jeden albo dwa dni.
Nie potrafiłabym powiedzieć, w jakich reklamach zagrałeś. Ludzie poznają cię na ulicy?
Nie przypominam sobie.
A jak to rozdzielasz te dwa światy? Tu zupa grzybowa, a za chwilę samotność u Hoppera.
Człowiek nie nosi w sobie wszystkiego naraz, bo by pękł. Potrafię to bardzo precyzyjnie rozdzielić.
Chętnie w to wierzę, ale wiele razy słyszałam od moich kolegów reżyserów o kolegach aktorach – on już tyle zagrał w reklamach, że przestał być aktorem teatralnym…
Myślę, że reklamy nie mają tu nic do rzeczy. Czy gdyby Zbigniew Zapasiewicz zagrał w reklamie, zmieniłoby się jego aktorstwo? To jest wybór, czego w życiu się szuka i czego potrzebuje. A to się przenosi na scenę i na to, jak uprawia się zawód.
A czego szukasz i potrzebujesz?
Różnych rzeczy, w tym teatru. A w teatrze – spotkania z ludźmi. Ten moment, kiedy rozpoczynamy ciężką robotę, jest jak początek podróży, na którą się decydujesz – na trwanie w niej właśnie z tymi konkretnymi ludźmi. Z tego biorą się bardzo głębokie i namiętne relacje – inaczej nie da się stworzyć czegoś prawdziwego. Wtedy wszystko miesza się w jedno – praca, życie. I to jest coś, co dzieje się 24 godziny na dobę. Nie da się rozdzielić prywatności od tego, co na scenie. To oczywiście jest męczące, ale jest jak małżeństwo, w którym są momenty wspaniałe, jak i ciche dni. Bycie z ludźmi to jedno. Ale drugie to to, że teatr daje przestrzeń, w której możesz tak naprawdę dogłębnie penetrować i znaleźć siebie. W życiu nie możesz tak eksperymentować, bo by cię zamknęli.
Masz na myśli role potworów, które zagrałeś w teatrze? Tych wszystkich psychopatów, manipulatorów?
Podobno jestem specjalistą od świrów (śmiech). Ale muszę powiedzieć, że role takie jak Ferdynand w „Kalimorfie” – facet, który porywa kobiety, próbuje rozkochać, po czym zabija, nie byłyby możliwe, gdyby nie współpraca z Markiem Kalitą, podobnie poszukującym swojej drogi w teatrze od lat. Tak samo jest w przypadku „Zbombardowanych” czy „Fernando Krapp napisał do mnie ten list”. To wspólne poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, czym jest zło, jakie są jego granice, jaka jest jego natura.
Jeśli nie zależy ci na oklaskach, to kim jest widz?
Tym kimś, komu chcesz opowiedzieć o tym, jak widzisz życie.
O czym opowiesz w „Showtime” – adaptacji „Kto się boi Wirginii Woolf”?
Myślę, że o miłości… O wieloletnim związku dwojga ludzi, który mimo czasu, przemijania, problemów, skrajnych emocji, zdrad, przemocy wciąż trwa. I o tym, że samo to trwanie razem jest czymś nadrzędnym.
W latach 60. „Kto się boi Wirginii Woolf” było świadectwem hipokryzji amerykańskiego społeczeństwa. Albee użył w tym tekście niejednokrotnie drastycznego języka, który szokował, ale i miał szokować. Wszyscy pamiętamy film z Elizabeth Taylor. Jak wygląda współczesna wersja tej sztuki?
Michał Siegoczyński, reżyser spektaklu, napisał cały tekst od nowa. Użył do tego języka współczesnego – takiego, jakim się teraz mówi. Rzecz się dzieje w środowisku korporacyjnym, a konkretniej, w agresywnym środowisku prawniczym. Zmienił się też tytuł, imiona bohaterów. Została esencja – wieczorne spotkanie przy kolacji dwojga par: tej z wieloletnim stażem i pary narzeczonych. I pytania – co ich łączy, czy się kochają?