Ten wybór reżyserski od samego początku budził olbrzymie emocje. Najpierw pierwowzór literacki – głośna sztuka Tony’ego Kushnera, przez jednych uznana za współczesne arcydzieło, przez innych traktowana jako pełna gazetowych frazesów publicystyka, zdecydowany przerost ambicji nad rzeczywistą treścią. Rozległa panorama Ameryki przełomu ósmej i dziewiątej dekady ubiegłego stulecia rysowana poprzez pryzmat wykluczonych z oficjalnego społecznego obiegu – wszelkiej maści mniejszości: od seksualnych aż do religijnych. Obraz świata, który nieodwracalnie wypadł z ram w śmiertelnym lęku przed nierozpoznanym do końca zagrożeniem. Dokument epoki, a jednocześnie wizja bez mała futurystyczna, która dopiero miała nabrać nieubłaganie realnych kształtów. Kushner nazywał obiekt przerażenia jednoznacznie – AIDS. Dziś kategorie się rozszerzyły i „Anioły w Ameryce” można uważać za dzieło poruszające o wiele szerszą paletę tematów. Dla sztuki, która – jak przedstawienie Warlikowskiego – brzydzi się doraźnością, ich wypunktowywanie nie ma sensu.

Reklama

W Polsce początku roku 2007 na pierwszy plan wyszła rzecz jasna kwestia homoseksualnej orientacji bohaterów. Reżyser podgrzewał zresztą przedpremierową atmosferę, podkreślając antyhomofobiczny charakter widowiska, który mogło czy też miało stać się atakiem na ówcześnie rządzących. W efekcie spektakl w Auli SGGW miał wedle niektórych zostać sprowadzony manifestacji mniejszości, najbardziej wyrazistego do tej pory jej krzyku w obronie własnych praw i tożsamości. Takie ustawienie inscenizacji zapewne jednak nie przysłużyłoby się artystycznej warstwie przedsięwzięcia. Przedstawienie odebranoby w kategoriach publicystycznych, sprowadzając do banalnego wymiaru jednorazowej interwencji.

Już pierwsze chwile rozwiały wszelkie wątpliwości. Stało się jasne, że „Aniołami w Ameryce” Warlikowski kontynuuje nurt poszukiwań zapoczątkowany – w tej tonacji emocjonalnej – przez wcześniejszego o dwa lata „Kruma”. Że nie interesuje go załatwianie jasno określonych spraw, wprzęganie teatru w tryby publicystycznej machiny. Nie tracąc niczego z panoramy stworzonej przez Kushnera, patrzył głębiej i bardziej wnikliwie. Rozdawanie razów i budowanie prsotych opozycji zastąpił empatią wobec bohaterów. Wreszcie, wychodząc od bólu konkret, na koniec ów konkret zastępował metaforą. Dlatego też oderwał swą inscenizację od z aptekarską dokładnością określanego czasu. Jego „Anioły…” zyskały przy tym rangę współczesnej apokalipsy, której doświadczamy już dziś nieświadomie albo dotkniemy jej za chwilę.

Znów czekam na „Anioły w Ameryce”, bo to jest teatr, który raz na zawsze odbiera błogi spokój. I rośnie w głowie, przed oczami do niespodziewanych z początku rozmiarów. Robi niezwykłe wrażenie rozpięcie tego widowiska między czułością i bólem, niemożnością doświadczenia miłości a gniewem, że nie da się zmienić gdzieś zapisanych wyroków. Zachwyca współistnienie świata rzeczywistego i sfery fantasmagorii postaci. Wreszcie pełny i całościowy portret świata, który nieodwołalnie znalazł się nad przepaścią. W momencie zaniku wszystkiego, co jasne, można próbować ocalić w sobie współczucie. I jeszcze nawet najbardziej koślawe neurotyczne człowieczeństwo człowieka nowoczesności. Takiego choćby jak Harper w fenomenalnej interpretacji Mai Ostaszewskiej.

I czekam na „Anioły w Ameryce” właśnie z powodu aktorów. Ostaszewskiej, Danuty Stenki, znakomitego Macieja Stuhra, Jacka Poniedziałka, Magdaleny Cieleckiej. I Andrzeja Chyry, który w partii zgorzkniałego, przeżartego wściekłością Raya Cohna dał kreację równomierną tej Ala Pacino z miniserialu Mike’a Nicholsa. Tego się lepiej nie dało zagrać.