Jak podkreśla Ostremeier interesuje go "teatr wielkomiejski, współczesny oraz międzynarodowy, europejski". Luka Percevala do współpracy zaprosili kilka lat temu. Belgijski reżyser słynący przede wszystkim ze współczesnego odczytywania klasyki (dość wspomnieć jego słynne inscenizacje "L. King of Pain" - na podstawie "Króla Leara" Szekspira, "Andromacha" Eurypidesa, "Maria Stuart" Friedricha Schillera, "Płatonowa" Czechowa, Szekspirowskiego "Otella" czy "Śmierć komiwojażera" Arthura Millera) wyznaczył zupełnie nowe tory w Schaubühne.
Sięgając po "Penthesileę" wg Heinricha von Kleista, Perceval znów mierzy się z klasyką, chociaż tym razem używa niewielu współczesnych narzędzi. Interesują go przede wszystkim emocje bohaterów, omija psychologię. Każe przyjrzeć się każdemu grymasowi na ich twarzach i odczytywać każdy ruch. Żonglując metaforami, zmusza wyobraźnię do pracy na najwyższych obrotach. Dlatego na scenie nie znajdziemy ani kropli krwi, nie będzie też mieczy, łuków ani koni, chociaż rzecz o wojnie. Nie będzie łez, namiętnych pocałunków, chociaż siłą napędową tragedii Kleista jest miłość…
Andrzej Wanat napisał kiedyś, że początki przedstawień zwykle bezbłędnie mówią mu, z czym będzie miał do czynienia. Po pierwszych minutach spotkania z "Penthesileą" też wiadomo, że mamy do czynienia z widowiskiem pękającym od symboli. Surowość scenografii skłania do różnorodnych interpretacji. Na środku sceny, wśród metalowych ścian, widać tylko ogromne drewniane pale (tak pozostanie do końca). Przypominają niepodpalony jeszcze stos, który lada chwila może runąć. Jak ludzki los, który w każdej sekundzie może się odmienić. Stos jest jak zapowiedź końca, nieuchronnej katastrofy…
Perceval "zaczyna" głuchą ciszą, by za chwilę ogłuszyć mocnymi dźwiękami elektrycznej gitary (na żywo). I wiadomo, że właśnie ona posłuży do budowania napięcia, postawienia akcentów i wykrzykników, do nadania tempa, które przy inscenizowaniu walki wydają się kluczowe. Ona sprawi, że co jakiś czas po plecach przejdą dreszcze. Wreszcie aktorzy. Skąpo ubrani, w szare, obdarte szmaty. Ich twarze i ciała pomalowane na biało. Kiedy zastygną w ruchu, wyglądają jak posągi wojowników. Kiedy pędzą do utraty tchu wokół stosu, jakby goniąc swoje przeznaczenie, przypominają lwy na wybiegu. Ryczą i wyją do mikrofonów, zagrzewają do walki i wzywają do niej. Ciągły bieg jakby wprawiał ich w trans, z którego nie sposób się uwolnić.
Perceval tylko ociera się o Kleista. Ze skrawków tekstu buduje świat bohaterów, których zamyka w ich cielesności. Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy królowa Amazonek Penthesilea (doskonale władcza i dzika Katharina Schuttler) na polu bitwy spotyka Achillesa (trwa wojna Greków z Trojanami). Zatraceni w namiętności chcą stale trafiać na siebie w walce. Gonią się jak zwierzęta wypuszczone z klatki. Owładnięci rządzą dominacji nie zważają na nic i nikogo. W ostatnim starciu Penthesilea nie ma dość sił, by jednak ulec miłości. Zabija Achillesa, by za chwilę skończyć ze sobą.
Bohaterowie Percevala budzą w sobie pierwotne instynkty. Walczą, ale tylko na śmierć i życie. Potrzebują walki jak wody. Tak jak zwycięstwa. Jeśli kochają, to tylko na zawsze. Nie zabiją miłości, ale zabiją siebie, bo w ich życiu nie może być miejsca na uczucie.
Ten świat, tylko czarny albo nieskazitelnie biały, jest namalowany bardzo precyzyjnie, grubą kreską. Ostro, ale nie nachalnie. Reżyser zaufał widzom.
Wizja od początku do końca przemyślana. Na scenie widzimy pozornie nieuporządkowany świat bez zasad, uderzają w nas zimne obrazy. Pod tym chłodem kryje się jednak palący żar uczuć, odwieczna walka ognia z wodą, która na myśl przywodzi słowa reżysera, że "scena to żywioł przypominający życie". Zmagania bohaterów z ich słabościami, z przeznaczeniem wreszcie doprowadzą do oczyszczenia i przyniosą upragnioną ulgę…
Widziałam "Penthesileę" kilka miesięcy temu w Berlinie. I do tej pory potrafię przywołać w myślach wykrzywione w bólu twarze aktorów. Słyszę ich krzyk. Uczta. Dla wszystkich zmysłów.
"Penthesilea"
Heinrich von Kleist
Reż. Luk Perceval
Schaubühne am Lehniner Platz
Premiera: 21 lutego 2008
Teatr Wielki, 25, 26 października